Wyobraźcie sobie rapera, który całą karierę prostym stylem nawija praktycznie o tym samym, do tego wydając albumy w regularnych odstępach. Wack co? Sprzedał się marnie, skończył, nie warto go słuchać i do tego pewnie wszystko robi, żeby zarobić na gimbusach? Pudło. Na pewno w tym przypadku, bo opierając całą karierę na nawijaniu o laskach, hajsie i imprezach Too $hort stał się muzycznie nieśmiertelny i tak długowieczny jak mało kto w branży. Długowieczny, mimo że raz zapowiedział zakończenie kariery - choć jeśli kojarzycie np. klip do "On My Level" Wiza Khalify gdzie pan z siwą brodą wjeżdża z wyuzdanymi i bezpruderyjnymi historiami, to pewnie wiecie już, że nijak mu się to nie udało. Wrócił. Ale my cofnijmy się do momentu, gdy uznał, że to czas, by odejść, a był to rok 1996...
Masz na koncie klasyk za klasykiem, 9 płyt wydanych w 9 lat, szacunek i poważanie w branży od lewej do prawej i uznajesz "ok, to czas na emeryturę". Co robisz więc przy okazji swojej ostatniej płyty? A no tak - zawierasz esencję, starasz się maksymalnie, by ostatnie słowo zabrzmiało najdobitniej i naprawdę nagrywasz materiał na maksimum swoich możliwości. Prosty schemat - klasyk na solowe pożegnanie to coś, co znamy w wykonaniu Jaya Z, Masta Ace'a, czy choćby Piha jeśliby rzucić polski przykład. Nieważne, że każdy z nich później wracał. Ważne, że to, co zostawił, myśląc o ostatnim albumie to najlepsze, co był w stanie przygotować. Tak też jest tutaj, a platyna nie wzięła się przypadkiem.