"To Live And Die in L.A." nawijał 2Pac, ten sam numer rozbrzmiewał w głośnikach fury ojczyma Game'a, gdy jechaliśmy z nim przez Compton... Co takiego niesamowitego jest w tym mieście, że w nazwie ma Anioły i jest równocześnie światowym symbolem gangsterki (Compton) jak hajlajfu i popkulturowego sukcesu (Hollywood)? Postaram się pokrótce odpowiedzieć na to pytanie w ostatnim odcinku naszej kalifornijskiej relacji.
Relacje
Relacje
W tym miesiącu w poznańskiej Arenie miał miejsce huczny koncert promujący Mixtape Vol 5 DJ-a Decksa, gdzie usłyszeliśmy plejadę gwiazd z polskiej sceny, a także wieńczącego całość Fat Joe. Pisaliśmy Wam już o tym jak Joe wyciągnął Decksa na scenę a także opublikowaliśmy przeprowadzony wówczas wywiad ze Słoniem. Teraz pora na fotorelację!
Wyruszając do Kalifornii, od razu z Mateuszem spisywaliśmy też listę artystów, których podczas kilku planowanych dni w L.A. chcielibyśmy dorwać na wywiad. Wśród nich na mojej liście, obok Warrena G czy Chaliego 2ny, był też charyzmatyczny, wizjonerski lider Digital Underground - Shock G, MC i producent, który po dawnym paśmie sukcesów kompletnie zniknął z radarów. Na początku roku media obiegły nawet informacje, że ponoć jest bezdomny... No ale nic, napisałem do managementu Shocka - zero odzewu. Trudno.
Nie spodziewałem się jednak, że świat zrobi nam tak szaloną i niewyobrażalną niespodziankę i w bocznej alejce Santa Monica (część metropolii Los Angeles), pod małym klubem Harvelle's, w przerwie występu mojego znajomego Louis Kinga i jego bandu House of Vibe, przyjdzie mi poznać Shocka, a sam MC zaserwuje nam konkretny, kilkuminutowy freestyle prosto do popkillerowej kamery!
Los Angeles to podobnie jak Nowy Jork najlepsze miejsce na świecie dla fana rapu. Dlaczego? A no dlatego, że w powietrzu aż unosi się hip-hop, na każdym kroku trafić można w miejsca kultowe, jak i na każdym kroku wpaść można na legendy, nieosiągalne w Europie. Pamiętam, gdy ponad dekadę temu czytałem peany Radka Miszczaka, który w trakcie wizyty w NY wpadał na hip-hopowe ikony w niespodziewanych sytuacjach. Po cichu liczyłem, że i nam uda się w Kalifornii znaleźć się „w oku cyklonu” – i udało się rzutem na taśmę, w trakcie ostatniego wieczoru w Mieście Aniołów…
24 września 2016 roku... Jestem pewien, że tę datę zapamiętam na długo. W krakowskiej Tauron Arenie odbył się wtedy ogromny event BURN Battle School Remixed - zorganizowane przez producentów owego "płonącego" energetyka kilkugodzinne święto hip-hopu. Głównym powodem, dla którego ja (i kamerzysta Tomek z niezawodnego The Distance Vision) jak najszybciej zarezerwowałem sobie bilet (darmowy - pula wyczerpała się bardzo szybko) - a potem zacząłem drążyć dziurę w brzuchu redaktorowi naczelnemu, aby czym prędzej ogarniał akredytacje dziennikarskie - były występy dwóch absolutnych legend hip-hopu. Busta Rhymes? Sam Ojciec Chrzestny Grandmaster Flash? Nie ma, że boli, obecność była obowiązkowa.
Kilkudniowe święto muzyki w Hradec w tym roku ubarwiły m.in. występy Machine Gun Kelly'ego, Pete Rocka i CL Smootha, EPMD z Redmanem czy Andersona .Paaka a także licznych polskich artystów (na czele z TEDE oraz duetem KęKę/Paluch). Wczoraj zaprezentowaliśmy Wam fotorelację z pola namiotowego, dziś sprawdźcie obszerną relację z samego festiwalu!
Za nami kolejny, 15 już Hip Hop Kemp. Wyjątkowość tego festiwalu bierze się w dużej mierze z klimatu (nieprzypadkiem hasłem jest 'festiwal z atmosferą'), dlatego też nie mogliśmy pominąć całej otoczki wydarzeń w Hradec. Zanim zaprezentujemy Wam główną relację z muzycznej części pora na wyprawę na pole namiotowe!
Można już ogłosić oficjalne festiwalowe zakończenie roku na rodzimym muzycznym podwórku. Ostatnim przystankiem na mapie Polski był Białystok i odbywający się właściwie w trzech różnych miejscach w mieście Up To Date Festival. Na zapowiedzi będącej przedsmakiem poprzedniego weekendu skupiłem się głównie na artystach, których uznałem za opcję must see. I z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić jedno - nie zawiedli. Każdy, bez wyjątku zaprezentował się niesamowicie publiczności zgromadzonej w podziemnym parkingu Stadionu Miejskiego w Białymstoku. Organizacyjnie? Na Popkillerową 5, ale do rzeczy.
Polski Hip-Hop Kemp? Bardzo możliwe. Mimo że akurat w tym roku nie było mi dane zaznać atmosfery festiwalu w Płocku z perspektywy kwaterunku na polu namiotowym (a to akurat polecam, ze względu na dużą wygodę dzięki bliskiej odległości od sceny oraz na możliwość czerpania beztroskiego letniego klimatu bez ograniczeń transportowo-noclegowych), to ponownie będę wspominał to nadwiślańskie miasto jako całkiem przyjemny akcent wakacji.
Trzynastego września 1996 roku miałem 6 lat – w tym wieku powoli już zaczyna się coś tam zapamiętywać na trwałe oraz poznawać rzeczy, do których po latach będziemy wracać z ogromnym sentymentem. W czasie, gdy Tupac Amaru Shakur walczył w szpitalu o życie, kolejny raz w ciągu zaledwie dwóch lat balansując na granicy życia i śmierci, nie miałem oczywiście pojęcia, kim był, o co walczył, co reprezentował, ani nie przewidywałem, że jego twórczość już niedługo okaże się dla mnie aż tak istotna…
Jakimś cudem w tyle głowy zapisał mi się jednak obraz wiadomości w telewizji, gdzie z medialną mieszanką sensacji i chłodnego opanowania podawano informację o tym, że gdzieś w odległym USA w wyniku przemocy zginął młody, utalentowany raper. Wszystko kojarzę jak przez mgłę i nie potrafię wytłumaczyć, czemu tak utknęło mi to w pamięci. Kilka lat później, gdzieś około roku 2001, wątek ‘Paca przewinął się ponownie, gdy na urodziny, idąc za radą brata, który gdzieś tam zasłyszał „California Love”, zażyczyłem sobie dwupłytową składankę „Greatest Hits” 2Paca… The rest is history.
"I moje miasto złą sławą owiane" - mogliby powtórzyć za Peją raperzy z Compton, jak i z całego South Central. Serce światowego gangsta rapu i miejsce, w którym drugą najpopularniejszą rzeczą poza palmami jest przestępczość a najpopularniejsze kolory to te, których wolisz nie ubierać chcąc poruszać się bezpiecznie. Jedno z miejsc, od których starasz się trzymać najdalej jak to możliwe... ale jednocześnie jedno z miejsc, których nie wyobrażasz sobie pominąć przy okazji wizyty w L.A. Wypad do Kalifornii nie byłby bowiem pełen, gdyby nie zajrzeć na rejony kojarzone od lat z Dr. Dre czy Snoop Doggiem, w których „jak płachta na byka” działają zarówno kolor czerwony jak niebieski.
Tak, odwiedziliśmy Compton - a także całe South Central, włącznie z Crenshaw, Watts czy Long Beach. Tak, dreszczyk adrenaliny nas nie ominął.
Wczoraj zaprezentowaliśmy Wam bardzo ciepło przyjęty wywiad z G-Eazym - teraz pora na fotorelację z samej rozmowy oraz z koncertu.
E-40 to postać w Bay Area znana i szanowana prawie tak mocno jak Snoop czy Dre w L.A. Niezniszczalny, niezatapialny, długowieczny, posiadacz jednej z najbardziej wykręconych rapowych stylówek ever, wciąż stanowiący punkt odniesienia (G-Eazy wspominał, że nic nigdy nie zainspirowało go tak jak widok platyn na ścianie Forty'ego) i wciąż nokautujący młodszych kolegów świeżością nawijki (patrz choćby "Saved" Ty Dolla $igna czy "I Don't Fuck With You" Big Seana). Pseudonim otrzymał od imienia Earl oraz 40-uncjowych (to około 1,5 litra) tanich browarów pitych za młodu w hurtowych ilościach - nie może więc dziwić że dziś, gdy jest już uznanym i szanowanym weteranem postawił także na powrót do korzeni i produkcję własnego alkoholu. Alkoholu, który dostępny jest jedynie lokalnie (polecam artykuł na stronie Forbesa, którego dziennikarka przeleciała 2500 mil specjalnie by napić się likieru E-40'ego) i który koniecznie musieliśmy znaleźć, spróbować i przywieźć do Polski... A gdy już przywieźliśmy... Tak, to właśnie nim zaskoczyliśmy na początku wywiadu G-Eazy'ego, który widząc butelkę Sluricane zakrzyknął "niesamowite, muszę wysłać to E-40'emu!".
Pochodzący z Vallejo w Bay Area 48-letni dziś E-40 to prawdziwy człowiek instytucja, wydający nową muzykę praktycznie na okrągło - kto inny pozwala sobie na premiery 3 czy 4 płyt jednego dnia? No właśnie, ta technika to chyba autorski wymysł Forty Watera. Oprócz tego inwestował kiedyś w Microsoft, prowadził własną burgerownię, klub nocny, napisal podręcznik slangu (choćby słynne 'Pop my collar' to termin jego autorstwa) oraz produkował własny energy drink "40 Water", jest też swoistym ambasadorem Golden State Warriors, co doskonale widać było w trakcie finałów NBA, gdzie obwieszony Złotem 40 obecny był w pierwszym rzędzie na każdym meczu w Oakland. Było więc pewne, że wśród tylu biznesów prędzej czy później kolej musi przyjść także na alkoholowy - i to nie jeden...
Jak co roku, na początku sierpnia w malowniczej Dolinie Trzech Stawów w Katowicach odbyło się trzydniowe święto szeroko pojętej muzyki alternatywnej - OFF Festival. W tym roku po raz pierwszy zawitała tam reprezentacja Popkillera, w liczbie sztuk jeden (czyt. ja). Zawsze chciałem pojechać na ów festiwal - tym bardziej, że ostatnie edycje zasilane były solidnymi nazwiskami ze świata hip-hopu - w zeszłym roku zagrali Run the Jewels, iLoveMakonnen czy Ten Typ Mes... Nie omieszkałem więc w tym roku dołożyć wszelkich starań, by w dniach 5-7 sierpnia stawić się w Katowicach.
I choć z powodu choroby (ech, ta zdradziecka temperatura) nie widziałem wielu interesujących koncertów - serio rozważałem rezygnację z tej relacji, myśląc, że nie zobaczyłem nawet połowy występów, by dać pełny obraz festiwalu - koniec końców postanowiłem spisać jednak swoje wrażenia. OFF bowiem - mimo że nie jest festiwalem stricte hip-hopowym, i mimo tegorocznych sporych problemów - zasługuje na to, by każdy hiphophead zaznaczył go sobie na swej letniej festiwalowej mapie.
Żeby odpowiednio wprowadzić Was w ten temat muszę cofnąć się o jakieś 10 lat. Był rok 2005, Internet w Polsce dopiero się rozwijał, uchylając nam rąbka dostępności do niezgłębionego oceanu muzyki, eBay i PayPal dopiero planowały wejście do Polski a ja zacząłem totalnie wsiąkać w amerykański rap i poczułem konieczność hurtowego sprawdzania wszystkich nieznanych mi klasyków. Z pomocą przyszedł amerykański eBay i płatności Western Union, za sprawą których wyszukiwałem sprzedawców mających na aukcjach wiele albumów (np wyprzedających całe swoje kolekcje), często wystawiających wszystko od centa lub od dolara. Licytowałem jak leci na kilkadziesiąt płyt (do jakichś 5$ na każdą) i wygrywałem te, które akurat nie doszły za wysoko, a następnie odsłuchiwałem gdy dotarła już do mnie wielgachna paczka zza Oceanu - te które mi się podobały zostawiałem, te które mniej (lub były dublami) wystawiałem na Allegro i za uzyskane w ten sposób pieniądze (budżet licealisty wymagał sporego kalkulowania) kupowałem kolejne. W ten sposób moja kolekcja w ciągu roku powiększyła się o 300 niedostępnych w Polsce krążków.
Jednym ze sklepów, które przyciągały uwagę była na eBayu niejaka Amoeba, wystawiająca tydzień w tydzień na aukcje kilkaset lub kilka tysięcy używanych płyt, wszystkie od 1 lub 99 centów. Amoeba obrosła naszą lokalną legendą, stając się miejscem obserwowanym regularnie, a później dowiedziałem się, że legendą obrosła także w swoich okolicach - dokładnie w San Francisco, gdzie powstał kultowy dla amerykańskich fanów muzyki sklep. Sklep nazwany przez magazyn Rolling Stone "najwspanialszym sklepem płytowym na świecie" i owiany sławą wśród diggerów na całym globie. Czy może więc dziwić, że gdy dekadę później dotarłem do Bay Area to postawienie stopy w Amoebie (i oczywiście przegrzebanie ich sklepowych półek) było dla mnie równie ważnym elementem jak zobaczenie Golden Gate?