OFF Festival 2016 - zapis wrażeń
Jak co roku, na początku sierpnia w malowniczej Dolinie Trzech Stawów w Katowicach odbyło się trzydniowe święto szeroko pojętej muzyki alternatywnej - OFF Festival. W tym roku po raz pierwszy zawitała tam reprezentacja Popkillera, w liczbie sztuk jeden (czyt. ja). Zawsze chciałem pojechać na ów festiwal - tym bardziej, że ostatnie edycje zasilane były solidnymi nazwiskami ze świata hip-hopu - w zeszłym roku zagrali Run the Jewels, iLoveMakonnen czy Ten Typ Mes... Nie omieszkałem więc w tym roku dołożyć wszelkich starań, by w dniach 5-7 sierpnia stawić się w Katowicach.
I choć z powodu choroby (ech, ta zdradziecka temperatura) nie widziałem wielu interesujących koncertów - serio rozważałem rezygnację z tej relacji, myśląc, że nie zobaczyłem nawet połowy występów, by dać pełny obraz festiwalu - koniec końców postanowiłem spisać jednak swoje wrażenia. OFF bowiem - mimo że nie jest festiwalem stricte hip-hopowym, i mimo tegorocznych sporych problemów - zasługuje na to, by każdy hiphophead zaznaczył go sobie na swej letniej festiwalowej mapie.
Wspomniałem "problemy", przyznać trzeba bowiem jedno - w tym roku festiwal nie należał do szczęśliwych. Najgorsza Klątwa organizatorów i fanów - odwoływanie koncertów przez wykonawców - zebrała na OFFie spore żniwo... Tuż przed festiwalem, z powodu, nazwijmy to, kiepskiej komunikacji z menedżerem, z line-upu odpadł - ku mojemu ubolewaniu - artysta, na którego koncert szykowałem się najbardziej. GZA/Genius, głowa Wu-Tangowego Voltrona, autor mistrzowskiego "Liquid Swords". Udało się znaleźc za niego godne zastępstwo - legendę brytyjskiego grime'u, Wileya... który w sobotę, zaledwie kilka godzin przed faktem, odwołał koncert.
(Podobnie zresztą olał występ na tegorocznym Kempie - odpowiedni ładunek wysokiej jakości grime'u zapewni jednak za niego ekipa Ghetts & Rude Kid Music).
A to był dopiero początek kłopotów - z powodu problemów zdrowotnych wokalistki Alison Mosshart występ odwołała jedna z głównych gwiazd festiwalu - The Kills. Artur Rojek, zapytany o swoją reakcję na tę wiadomość, przyznał, że nie mógł z poczatku w to uwierzyć. Wspominał, że w stanie kompletnego osłupienia próbował negocjować koncert samego Jamiego Hince'a... Na znalezienie zastępstwa (komentarz na fb: "Ostatecznie za The Kills może być Radiohead") było już jednak za późno. Tak samo ukrywający się pod maską brytyjski "elektronik" Zomby zrezygnował z występu.
Również niedziela, dzień kulminacyjny, w którym grały najbardziej interesujące mnie zespoły - nie była wolna od Klątwy. Na teren festiwalu przybyłem około godziny 17.30, tuż przed koncertem Thundercata, na który czekałem najbardziej. Dla tych, którzy nie wiedzą - Stephen "Thundercat" Bruner to fenomenalnie utalentowany basista, w hip-hopowym świecie znany ze współpracy m.in. z Sa-Ra Creative Partners, Eryką Badu, z wielu doskonałych kooperacji z Flying Lotusem, czy w końcu - z Kendrickiem Lamarem (nie byłoby przesadą nazwać Thundercata jednym z głównych architektów monumentalnego "To Pimp a Butterfly"). Dotarłem na miejsce koncertu - pustka, nie licząc panów ochroniarzy informujących, że koncert został przeniesiony. Krótki wywiad środowiskowy - okazuje się, że Thundercat nie dotarł jeszcze do Katowic, i jego występ stoi pod znakiem zapytania....
Lecz to wciąż nie był koniec złych wieści. Klątwa szalała w najlepsze - z powodu choroby kolejny headliner odwołał koncert - tym razem Anohni, liderka grupy Antony and the Johnsons, święcąca ostatnio tryumfy solowym debiutanckim albumem "Hopelessness"... W jej miejsce, na główną scenę, wskoczył właśnie Thundercat. I choć cieszyłem się, że jednak zobaczę Stephena na żywo w akcji - oznaczało to, że Thundercat zagra dokładnie w tym samym czasie co Flatbush Zombies.... Koniec końców zobaczyłem mniej więcej połowy obu koncertów. Stephen - z ogromnym limem na lewym oku ("I had a rough day" - powiedział z uśmiechem) - zaczarował publiczność od razu, swoją wirtuozerską grą na basie oraz zmysłowym, idealnie komponującym się z brzmieniem instrumentów, nieomal eterycznym wokalem... Niemal zawyłem z radości, gdy zagrał i zaśpiewał "Complexion" z płyty Kendricka!
Z bólem serca opuszczałem jego koncert, by zobaczyć w akcji komandorów Zjaranej Odysei 3001. Gdy przybylem pod scenę, Flatbush Zombies szaleli w najlepsze, rozgrzewając publikę do czerwoności swoimi najtłustszymi hitami. Meechy Darko dwukrotnie wbijał za barierki wprost w tłum, rozkręcając pogo... Punktem kulminacyjnym było miażdżące wykonanie "Palm Trees". Wielka szkoda, że panowie nie wyszli na bis, zamiast tego wieńcząc swój show wiadomością "OPEN YOUR MIND" i... "Pandą" Desiignera (!).
Wcześniej, przed Thundercatem, na głównej scenie wystąpił Kaliber 44. Wszelkie obawy, jakie miałem co do formy Joki i Abradaba na żywo, zostały rozwiane natychmiast. Kawałki z nowej płyty, jak i evergreeny ("Gruby czarny kot"! "Konfrontacje"!) na żywo z live bandem brzmią kozacko... Nie mogę się doczekać koncertu na Kempie!
Ostatnim występem wieczoru (a właściwie już nocy, bowiem było już grubo po pierwszej) był koncert Synów - duetu Piernikowski i 1988... Nazwa ta obiła mi się wcześniej o uszy, jednak do tej pory nie sprawdzałem żadnego kawałka. Posłuchawszy ich na żywo - zrozumiałem, że popełniłem ogromny błąd. Stylówka Synów jest po prostu obłędna - połączenie intrygującej, eksperymentalnej elektroniki (wszak Piernikowski to filar kultowego składu Napszykłat) z prostym, dresiarskim rapem z kwadratowymi rymami i wiadrami przekleństw ("A wszystkie chuje dookoła biegną/patrzę na to, mi się nasuwa jedno/chuje są jakieś pojebane/ja to obserwuję, mam to nagrane" - oldschool pełną gębą), niczym z poczatków lat 90. Awangarda spotyka brudny, uliczny, skurywsyński hip-hop. Cudowne. Kto jeszcze nie słuchał - gorąco polecam wydaną w zeszłym roku nakładem Latarnia Records płytę "Orient".
Z powodu Klątwy wielu twierdzi, że była to najsłabsza edycja imprezy... Co sądzę ja, OFFowy "świeżak"? Mimo wszystkich tych line-upowych przesunięć, mimo nieco chybionego ułożenia koncertów (największe gwiazdy ustawiono na niedzielę, ostatni dzień festiwalu - zrozumiałe, "stopniowanie zajebistości" itd. - jednak jest to niezły strzał w stopę, nie wszyscy mają urlopy, wielu musiało opuścić Katowice, by zdążyć w poniedziałek do pracy....), drogiego żarcia, braku książeczek informujących o artystach (dostępny był jedynie rozkład koncertów w formie harmonijki - niestety, szybko zdezaktualizował się on wskutek line-upowych przetasowań; dobrze, że była jeszcze odpowiednia OFFowa aplikacja) - moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne.
Słynny OFF był wszystkim tym, co sobie wyobrażałem - niezwykle intrygującym punktem zbieżnym niezliczonej ilości muzycznych światów, trzydniowym kalejdoskopem niemal wszystkich gatunków muzyki. To festiwal, na którym należy wręcz nastawić się na odkrywanie nowych brzmień i kombinacji dźwięków, nie na sprawdzanie tylko swoich ulubieńców... Cztery sceny orbitujące w odmiennych galaktykach - Scena Miasta Muzyki, T-Mobile Electronic Beats, Scena Trójki oraz Scena Eksperymentalna. Na tych czterech stacjach mieszały się różne odcienie elektroniki, od delikatnego, zabierającego w kosmiczną podróż ambientu duetu Kiasmos - po wyrywające z butów drum'n'bassy Machinedruma czy techno-house Daniela Avery'ego. Tylko na OFFie, w tym samym czasie, gdy Monika Brodka czaruje publiczność swym subtelnym głosem, parę metrów dalej Napalm Death brutalnymi eksplozjami metalu rozrywa scenę i bębenki publiki na strzępy. Godzinę później - na tej samej scenie - występuje szwedzka hip-hopowa sensacja Yung Lean... Tylko na OFFie tak mieszają się brzmienia wielu kultur - Azji (szalony koncert inspirowanych j-popem Kero Kero Bonito, post-rock od Koreańczyków z Jambinai), Afryki (dla wielu koncertowym numerem 1 była grająca dwukrotnie egipska ekipa producenta Islam Chipsy - prócz nich zagrali także m.in. marokańscy The Master Musicians of Jajouka pod wodzą Bachira Attara, a także "Rodriguez z Ghany" - Ata Kak), Skandynawii (m.in. Kiasmos, islandzcy wirtuozi muzyki elektronicznej GusGus, zmysłowa Jenny Hval, mieszający jazz z elektroniką Norwegowie z Jaga Jazzist)... Blackmetalowcy z Mgły kruszą dusze, a na następnej scenie członkowie zespołu Księżyc nieziemskimi głosami, symfonią niezwykłych dźwięków, szeptów, szmerów zabierają nas w tajemniczy świat prastarej słowiańskiej mitologii (o koncertach Księżyca krążą już legendy - żałowałem, że ten trudny do opisania koncert odbył się w warunkach "festiwalowych", a nie np. w jakimś starym, zrujnowanym kościele o bladym świcie..). Słowem - na każdym kroku widać, jak nieograniczona jest ludzka wyobraźnia w tworzeniu nowych dźwięków, utworów, gatunków muzyki.
(Offtopicznie - mój "wewnętrzny" kolekcjoner cieszył się jak dziecko ogromem stosik z merchem, z dosłownie stosami cedeków i winyli - swoje stanowiska miały także Asfalt i Alkopoligamia - jak również koszulkami, czapkami i najróżniejszymi gadżetami. W samej merch-strefie można było spędzić długie godziny...)
Osobisty najlepszy koncert, jak i odkrycie festiwalu? Clutch, hardrockowy behemot z bluesowym sznytem. Totalny odjazd, maksimum energii, zero pieprzenia ("Decapitation Blues" to miazga okrutna, muszę obczaić ich dyskografię)... Spełniłem też jedno ze swych marzeń - zobaczyłem na żywo legendę polskiego prog rocka, SBB, w klasycznym składzie Józef Skrzek - Apostolis Anthimos - Jerzy Piotrowski, wykonującą w całości debiutancki album "Nowy horyzont". Niezwykle podobał mi się także koncert (a właściwie performance, w niezwykły sposob kombinujący mroczny soul i spoken word) charyzmatycznego Willisa Earla Beala - oraz prosty, acz skuteczny, zadziorny występ atakujących wściekłym cockneyem Sleaford Mods, w sobie tylko znany sposób łączący hip-hop z duchem stuprocentowego angielskiego punka.
W tej różnorodności i braku ograniczeń tkwi piękno OFFa. Za to właśnie niezwykle inspirujące doświadczenie serdeczenie dziękuję organizatorom - nie martwcie się kaprysami gwiazd, Klątwami - róbcie dalej swoje. Ja z pewnością zamelduję się w przyszłym roku. I Wam, czytelnicy, polecam to samo.