Premiera oficjalnego debiutu Kuby Knapa miała miejsce 13 czerwca. To jest trzy miesiące temu. Obowiązkowe pytanie, zadawane w pierwszych akapitach recenzji tego typu albumów młodych kotów, których wyjście na legal było oczekiwane w napięciu niczym pierwsze ligowe zwycięstwo Manchesteru United (to akurat nadal jest), brzmi: "czy spełnił pokładane nadzieje?". Recenzja oczekiwana (albo i nie) przez aż trzy miesiące miała więc wystarczająco dużo czasu, by na nie odpowiedzieć. Czas, który właśnie upłynął był idealny, by przekonać się o tym w stu procentach, gdyż tak się składa, że raper urodzony w Londynie jest wybitnie przystosowany do tworzenia soundtracków pod letni chillout i wakacyjne melanże, czego „Lecę, chwila, spadam” jest najlepszym dowodem. Dlatego istniała potrzeba przebujania się z tą płytą na głośnikach/słuchawkach przez cały ten wakacyjny okres, by z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że ten dwumetrowy Żbikowilk spełnił pokładane nadzieje. A Louis van Gaal i jego transfery tego czasu będą miały troszkę więcej.