"Mr. Smith" to album, który rozszedł się w nakładzie przekraczającym dwa miliony egzemplarzy. Nic dziwnego, bo to płyta, której praktycznie nie da się stawiać zarzutów, a jeśli już to mogą one wynikać tylko z subiektywnych preferencji. Jeśli ktoś lubi rap, którym rządzi perkusja i flow, które jest wyjątkowe nie poprzez maksymalne nagromadzanie rymów, ale przez tonację głosu, impet wersów i charakterystyczne podejście do rytmiki, na bank pokocha ten album.
Klasyk Na Weekend
Klasyk Na Weekend
"Mr. Smith" to album, który rozszedł się w nakładzie przekraczającym dwa miliony egzemplarzy. Nic dziwnego, bo to płyta, której praktycznie nie da się stawiać zarzutów, a jeśli już to mogą one wynikać tylko z subiektywnych preferencji. Jeśli ktoś lubi rap, którym rządzi perkusja i flow, które jest wyjątkowe nie poprzez maksymalne nagromadzanie rymów, ale przez tonację głosu, impet wersów i charakterystyczne podejście do rytmiki, na bank pokocha ten album.
Scarface, choć był rozpoznawalną postacią, to jednak pozostawał w cieniu swoich nowojorskich i westcoastowych kolegów po fachu. Efektem tego był brak Brada w rankingach na najlepszych raperów wszechczasów, co według mnie jest bardzo krzywdzące.
Zanim jednak podzielę się z Wami moją refleksją na temat "The Diary", zaznaczę, że dla wielu fanów rapu ten album jest najlepszym krążkiem reprezentującym południowe stany USA. Mimo, że album rozszedł się w platynowym nakładzie, to jednak nie jest tak ceniony jak dwa inne albumy z tego samego roku, czyli "Ready to Die" i "Illmatic". Szkoda, bo to wydawnictwo w moim odczuciu stoi na równie wysokim poziomie co owa dwójka.
Havoc i Prodeje powinni być znani wśród szerszego grona nie tylko przez beef z Mobb Deep, przede wszystkim powinni wzbudzać szacunek i podziw kiedy zaczniemy rozmawiać na temat ich twórczości.
Jak dla mnie to pełnoprawny westcoastowy klasyk i płyta, do której często i z wielką przyjemnością wracam. Czasem złożone z gwiazd ekipy nie mają na siebie pomysłu i w efekcie zawodzą (patrz: The Firm, czy też Miami Heat w zeszłym sezonie...), jednak w przypadku 213 reguła ta nie miała zastosowania.
Niestety, Nate D-O-Double G wpisuje się w ten scenariusz idealnie.
Jeszcze rzadziej zdarza się, że takie płyty są aż trzy. Takie longplaye, których wartość i pozycja w rapowym świecie jest niepodważalna.
Debiut trio ukazał się w 1993 roku. Zespół powstał, kiedy pochodzący z Cleveland DJ Lord Jazz poznał dwóch raperów - Mistera Funke i DoItAll Dupre. To właśnie ta trójka wchodzi w oficjalny skład Lords Of The Underground, ale pisząc o zespole nie można pominąć jeszcze dwóch niezwykle istotnych ksywek - Marley Marla i K-Defa, którzy odpowiadają za całość produkcji "Here Come The Lords".
A przecież jest jeszcze wydany w 1996 roku "Muddy Waters": krążek w niczym nie ustępujący wspomnianemu już debiutowi, mój osobisty faworyt w dorobku Funk Doca. Album, który definitywnie obala teorię głoszącą, że płyty długie, najeżone skitami, nie mogą być wybitne. Bo "Muddy Waters" płytą wybitną jest.
Moja pamięć o człowieku, dzięki któremu kilka lat temu poznawałem rap ze swoich najlepszych czasów będzie wieczna. To m.in. właśnie dzięki niemu tak lubuję tamten okres.
Sticky to jeden z tych raperów, których ciężko nie doceniać. Gość, który nawinie linijki, które nie przeszłyby przez gardło żadnemu innemu MC na świecie, a w swoim chamstwie i buractwie potrafi być do bólu kreatywny i błyskotliwy, ukazując dodatkowo wielkie poczucie humoru. Typ, który we wspólnym tracku dał radę przyćmić nawet samego Big Puna. Wulkan energii, niepodrabialny styl i moc nowojorskiego hardkoru w stężeniu naprawdę rzadko spotykanym. Na "Black Trash" ukazuje wszystkie atuty, tworząc jeden z najlepszych koncept-albumów w rapie i co chwila zadziwiając. Kto inny do refrenu "What If I Was White" zaprosiłby Eminema? Kto inny Redmana czy Canibusa obsadziłby w pobocznych drugoplanowych rólkach? Kto swoją rzekomą autobiografię nazwałby mianem "Czarnego śmiecia"? W końcu - kto inny miałby jaja by jeden z tracków zacząć wersami "If it wasn't Kool Herc hip hop wouldn't be created? That's bullshit, I would've create it 10 years later!"?
Kick, push, kick, push, kick, push, kich, push, coast. W takim właśnie stylu wszedł (a może wjechał) na dobre do mainstreamu 24-letni wówczas Wasalu Muhammad Jaco, znany lepiej jako Lupe Fiasco. Skromny, inteligentny chłopak w okularach i bluzie z kapturem, opowiadający historię pewnego deskorolkowego zapaleńca. Wychowanek owianego złą sławą Southside, wyrastający jednak ponad przeciętność i nie ulegający przestępczym zapędom.
Typ, który z szarej rzeczywistości blokowisk potrafił wyłuskać to co najlepsze i stworzyć piękne, barwne, wciągające utwory o życiu. A także jeden z najlepszych rapowych debiutów ostatnich lat, płytę, którą w moim przekonaniu śmiało już możemy nazwać klasykiem.
Idealnie w pierwsze zdania tego wstępu wpisuje się "Stone Crazy" Juju i Psycho Lesa, szerzej znanych jako The Beatnuts.
Od lat 40 XX wieku zaznaczał swą obecność na kartach historii muzyki (a wręcz nie tylko, jego muzyka towarzyszyła wystąpieniom Martina Luthera Kinga i Malcolma X - ludzi, którzy wnieśli ogromny wkład w budowanie - odnowienie czarnej świadomości). Płyta "Doo-Bop" jest idealnym przykładem samplingu...
Pochodzący z Las Vegas raper ma w swoim dorobku pewien album, który na trwałe zapisał się na kartach historii horrorcore'u. Album ponadczasowy, który jest zdecydowanie jednym z najmocniejszych dzieł w horrorcore'owym katalogu.