To, że Flint ma ambicję, żeby rządzić nietrudno było zauważyć już dawno. Promocja "Czarnego Charakteru" pod względem organizacyjnym i promocyjnym stała na naprawdę wysokim poziomie jak na materiał wydawany właściwie samemu. Dlatego też podkreślanie w okładce słowa "debiut" nie trzeba uznawać jako falstart, a raczej ciekawe podniesienie wagi tej płyty.
Flint, dla zdecydowanej większości znany jako zwycięzca WBW, postanowił pokazać się jako artysta studyjny, świadomie dobrał sobie muzykę i zrobił album, który dla jego kariery z pewnością będzie sporym krokiem naprzód.
Skąd ta pewność? Bo pokazał się tutaj co najmniej dobrze i to w prawie każdej roli. Zacznijmy od doboru bitów, bo warstwa muzyczna tego albumu to jedno z ciekawszych rozwiązań zeszłego roku w polskim podziemiu. Część zrobił SoulPete, który najwidoczniej nie ma problemów z formą, Kazzushi, który wczoraj jeszcze wkurzał, dziś już bez problemu buja, Zbylu, którego trzeba uznać za jednego z najciekawszych warszawskich producentów młodszego pokolenia... Mocne boom-bapowe perkusje łączą się tutaj zarówno z soulowymi albo jazzowymi samplami, jak też elektroniką, która nie robi tu z rapu techno. Na swój mocny, agresywny i głośny styl wybrał świetnie.
Jak poradził sobie sam Flint? Właśnie... Rapuje tak jakby walczył, a w studio swoje możliwości może wykorzystywać ciekawiej. To fakt, że Zeus dał się zjeść, a Hades podszedł do swojego featuringu bardzo poważnie i rozbujał z Flintem najepszy numer na płycie (z takim bitem to było znacznie łatwiejsze). Ważniejsze jest jednak to, że gospodarz rapuje jakby chciał na scenie zmienić coś i to szybko, ale nie jest aż tak kozacki, żeby to faktycznie zrobić. Flow na tym albumie jest stosunkowo proste, ale pewne, co na takich bitach pozwala Flintowi bujać (vide: "Fleszbek", "Powstań Warszawo!", Ktoś Musi Umrzeć"... właściwie większość tego albumu). Za bezsens uważam ocenianie go jak sportowca. Jest ciekawą osobowością i ma niegłupie przekminy, choć czasem ich dobór czyni kontrowersyjnym. "Dasz Wiarę?" nie pasuje, "Teoria Spisku" to przegięcie... Mimo to charyzma tego typa każe słuchać w całości, co też polecam.
Bo "Czarny Charakter" to naprawdę dobry album. Nie rozpierdol, którego spodziewam się od Flinta w najbliższej przyszłości, ale solidny album, który stanowi kozacką podstawę do kolejnych działań. Odważne rozwiązania muzyczne w połączeniu ze złośliwym, ciętym i mocnym (!) stylem Flinta dały album zasługujący na czwórkę z plusem i częstą rotację z półek z płytami do waszych odbiorników. Fajne wejście, nie powiem!