Flint "Każdy, kto we mnie nie wierzy, myli się" - wywiad
Flint jest jednym z najbardziej pracowitych raperów na naszej scenie. Jego dorobek artystyczny robi wrażenie, zwłaszcza, że został zgromadzony w tak krótkim czasie.
Dziś zabiegany Flint może na chwilę się zatrzymać i wziąć głęboki oddech przed tworzeniem nowej płyty. A wy, znajdźcie wolną chwilę pomiędzy kolejnymi odsłuchami "Starego, dobrego Flinta", żeby przeczytać "co autor miał na myśli", jak mu się pracowało nad płytą i dlaczego nie lubi łatki niedocenionego artysty. Przy okazji zapraszamy wieczorem do warszawskiego klubu Zinc, gdzie Flint będzie jednym z jurorów finału tegorocznej WBW.
Od premiery "Starego, dobrego Flinta" minął już ponad miesiąc. Czy podczas wydawania płyty w KOKA Beats jakaś część Twojej pracy uległa zmianie? Komfort nagrywania, możliwości koncertowe, znajomości...
Zmieniło się bardzo dużo. Miałem możliwość nagrania albumu w kozackich warunkach i we współpracy z bardzo uzdolnionymi ludźmi, którzy dużo ode mnie wymagali i sporo się od nich nauczyłem. Ponadto nie zajmuję się już ani rozwiniętym self-managementem, ani produkcją swoich klipów, ani nawet męczeniem dupy patronom, żeby łaskawie napisali, że płyta już jest w sklepach. Jak widzisz, sami to w końcu napisaliście, bez mojego ponaglania. Znajomości się nie zmieniają, nie zależy mi na propsach z branży, chcę tych wszystkich ludzi zarymować na śmierć i nie ma tu miejsca na klepanie się po plecach.
Mówisz, że dużo od Ciebie wymagano. A zdarzało się, że koledzy mówili z nieco szorstką, ale zawsze szczerością: „Nie, to jest nie tak. Lepiej zmień to, bo jest słabe”?
Mówiąc o wymaganiach miałem na myśli głównie chłopaków z Otrabarwa Studio. Podchodzę do sprawy profesjonalnie i kiedy mówią mi, że coś jest źle nagrane, to po prostu robię to tak, jak należy – ludzie w studio mają dystans i mogą obiektywnie ocenić to, co robię, więc zawsze słucham ich rad i stosuję się do większości zaleceń. Tym bardziej że Deszczu Strugi, z którym miałem okazję współpracować, to dla mnie mistrzowski realizator i z tego miejsca dziękuję mu za przekazaną wiedzę i włożony trud. Z wytwórni nie miałem żadnych wytycznych, ani prób ingerencji w materiał, ale czułem też ich wsparcie i chętnie zwracałem się do szefa z różnymi wątpliwościami. Oni sami byli bardzo wyczuleni, żebym nie czuł żadnej presji.
No właśnie, bo mam wrażenie, że w wielu wytwórniach brakuje takiej osoby, która da przysłowiowego liścia na odmułę i przyzna, że coś w tekstach nie gra. Z jednej strony ingerowanie w materiał zakrawa o cenzurę, a z drugiej coraz częściej mamy sytuacje gdzie w czasie tworzenia nie ma jakiejkolwiek krytyki, a tej dostarczają dopiero słuchacze. Słyszymy wtedy o tym, że dane dzieło nie jest na poważnie, to tylko prowokacja lub żart muzyczny.
U mnie było tak, że np. puściłem w wytwórni numer „Muszę dostać skrzydeł” i zebrałem opinie, bo sam nie do końca byłem przekonany, czy go publikować z uwagi na dość popowe zagrywki, których się dopuściliśmy głównie w warstwie muzycznej i refrenowej. Podobnie było z kawałkiem „Kobiety”, który chciałem odrzucić w ostatecznej selekcji, ale mocno odradzał mi to Barthvader. Kiedy robię album, to przestaję być obiektywny i często dosyć krytycznie podchodzę do swoich numerów.
Nie da się ukryć, że street credit zdołałeś spłacić w stu procentach. Nielegale, mixtape'y, bitwy fristajlowe... Myślisz, że to Ci w jakiś sposób pomogło czy raczej nie miało większego znaczenia dla Twojej kariery? W końcu coraz więcej raperów wypływa przy okazji wszelkiej maści akcji i konkursów. Bywa także, że jeden szczęśliwy numer zapewnia rozpoznawalność i kontrakt.
Wybrałem taką drogę, ponieważ odkąd robię muzykę, w moich kręgach szacunek budziła właśnie taka postawa. To głównie polscy raperzy nauczyli mnie, że nie można robić nic pod publiczkę, że nie należy pchać się wszędzie za wszelką cenę i że największą wartością jest szacunek słuchaczy, przy jednoczesnym braku pajacówy ze strony artysty. Z żalem patrzę na upadek tych ideałów, bo część z tych raperów, którzy byli dla mnie ważnymi postaciami w grze, okazało się zwykłymi chorągiewami nie mającymi na siebie pomysłu i nie odnajdującymi się na scenie w 2013 roku. Staram się pamiętać, że ludzie patrzą mi na ręce i nie popełniać wielu błędów, chociaż nie zawsze da się ich uniknąć. Pomimo tego, nie zamierzam nigdy odpuścić na rzecz gwarantowanego tysiąca w postaci średniej, ale stabilnej posadki w rap branży. Interesuje mnie tylko pierwsze miejsce wśród najlepszych i to według mnie powinno cechować każdego rapera, nawet jeżeli czasami łatwiej wydaje się iść na skróty i artystyczne kompromisy.
A nie masz czasem takiego smutnego wrażenia, że większość – czyli w tym przypadku słuchacze jako ogół – może się mylić? Jest takie głupie powiedzenie, że o gustach się nie dyskutuje, ale czasami wystarczy spojrzeć na Olis...
Każdy, kto we mnie nie wierzy się myli. Ja nie mam nic poza muzyką, bo kiedyś naiwnie wierzyłem, że nie potrzebuję skończyć dobrej szkoły i znać języków. Moim językiem jest rap i będę nim nawijał póki na tej jebanej liście sprzedaży pierwsza dycha nie będzie moja, proste. U nas jest tak, że każdy baran myśli, że jest wielkim indywidualistą. Wystarczy pójść na melanż i pogadać z jakimiś głupimi dupami i co usłyszysz? Każda nie jest taka jak inne, każda zawsze mówi co myśli, nie lubi dwulicowych ludzi itd. Co drugi ziomek idzie zawsze swoją drogą i robi swoje i koniecznie zawsze pod prąd. Stąd wers z „Muszę dostać skrzydeł”, że w naszym kraju rzeki zapierdalają pod górę.
Pomimo sporego doświadczenia na scenie, wciąż raczej trzymasz się na uboczu, jako raper jesteś niedoceniony. Przed przesłuchaniem albumu obawiałem się, że będzie na nim trochę rozgoryczenia, ale jak się okazało, myliłem się. Zatem już tak poza płytą: nie masz poczucia niedosytu?
Nie chcę już słuchać o tym, że jestem niedoceniony. Zbyt długo wierzyłem, że to pewnego rodzaju komplement, który w moim przypadku dosyć często się pojawia. Interesuje mnie robienie rapu, który trafi do jak największej liczby słuchaczy i chciałbym, żeby wszyscy znali moją twórczość, ale nie znajdziecie mnie w każdej lodówce, bo zawsze na pierwszym miejscu stawiam jakość tego co robię i ponoszę pełną odpowiedzialność za treści, które przekazuję, więc nie robię ludziom wody z mózgu.
Wróćmy zatem do samego procesu nagrywania. Tworzenie utworów z żywym zespołem mocno się różniło od współpracy z jednym producentem?
Różniło się aranżowaniem utworów. Wszystko robiliśmy razem od początku do końca, więc album jest bardzo spójny i przemyślany, ale nie monotonny.
Słyszeliśmy Cię zarówno na nowoczesnych bitach, jak i trueschoolowych petardach. Towarzyszyła Ci elektronika, a także żywe instrumenty i klasyczne sample. Nie kusi Cię by teraz poromansować z zupełnie innym gatunkiem muzycznym?
Kusi i zrobię to. Mam nadzieję, że usłyszycie o tym niebawem.
Gitary?
Nie powiem (śmiech). Bardzo możliwe, że znowu zrobię album z jednym producentem, który wyprodukował coś na "Starego, dobrego Flinta", ale wiesz jak jest z planami.
Jak przyznałeś w wywiadzie dla Rap Sesji, na "Starym, dobrym Flincie" chciałeś wrócić do korzeni i zmierzyć się ze starymi, dobrymi pomysłami na numery. Nie miałeś obaw, że słuchacze nie przyjmą tego entuzjastycznie? Od niedawna my, jako środowisko hip-hopowe, posilamy się nowymi trendami zza oceanu, klasykę zostawiając dla pewnej niszy.
Nie wiedziałem, że ‘środowisko hip-hopowe’ zmienia gust co sezon. Jeszcze rok temu wszyscy klepali to samo nudne gówno na samplach, a teraz wszyscy robią swagi, hashtagi, trapy i bez wstydu walą discopolowe refreny nie mając żadnych umiejętności wokalnych ani pomysłu na siebie. Nie wydaje mi się, żeby takiego uogólnienia można było użyć w stosunku do ‘środowiska hip-hopowego’. Po prostu mamy nowy boom i za robienie muzyki rap wzięło się mnóstwo sezonowców wywodzących się z kultury muzycznej biedy i tandeciarstwa i taka tendencja jest też zauważalna wśród słuchaczy, którzy jeszcze wczoraj słuchali Monopolu, a dzisiaj czekają na ‘rapowy’ powrót Reda. Ja się od tego odcinam i nie chciałbym też, aby to było nazywane ‘środowiskiem hip-hopowym’. Uważam tak głównie dlatego, że już raz byłem jako słuchacz świadkiem boomu w latach 2002-2004 i pamiętam jak się to skończyło dla obecności hip-hopu w poważnych mediach, a także jak sfrustrowani byli wtedy moi ulubieni artyści, którzy klepali biedę, bo etykietkę hip-hopu zawłaszczali chłopcy z zacięciem dyskotekowym.
Co więcej, te niekończące się boomy potrafią zmienić odbiór płyty, z czego wielu słuchaczy nie zdaje sobie sprawy. Wystarczy nagrać obecnie trueschoolową płytę i przyniosłaby pewną świeżość. Rok czy dwa lata temu nikt by nie mógł na nią już patrzeć, a co dopiero jej słuchać. Ty zdajesz się na każdej płycie przemykać obok głównego nurtu, szukając innych inspiracji. Nie boisz się, że z czasem i Twoje obecne brzmienie zdezaktualizuje się, gdy wszyscy zaczną je klepać na jedno kopyto?
Moje brzmienie się nigdy nie zdezaktualizuje, bo cały czas je rozwijam i nie klepię w kółko sprawdzonych patentów, tylko szukam nowych. Pamiętam, że w 2003 roku Eis był totalnie niezauważony przez słuchaczy. Zrobił jebane ponadczasowe gówno, a wtedy zagrał kilka koncertów, nagrał parę featów i zniknął. Po latach słuchacze się ogarnęli, że to było przełomowe i wielkie i czekają z ręką w majtach, aż skurwiel znów coś nagra, ale po co dorosłemu facetowi to całe internetowe spuszczanko. Czas, by zatrzymać Eisa na scenie był w 2003 roku, więc mam nadzieję, że ten gość już nigdy nie wróci, żeby spieniężyć swoją legendę i życzę mu jak najlepiej. Spieszcie się kochać raperów (śmiech).
Na koniec pytanie oklepane i zapewne męczące, ale tradycji musi stać się zadość: co z fristajlem bitewnym?
Już się nie battluję, bo jak wcześniej zaznaczyłeś zakończyłem ten etap w swojej rapowej drodze, ale cały czas freestyle’uję na swoich koncertach i jestem dumny ze swoich wolnostylowych korzeni. Pozdrawiam wszystkich, których przez te bitewne lata poznałem. Teraz okazjonalnie sędziuję bitwy i staram się być na bieżąco z tym kto jest dobry, a kto nie. Bitwy coraz częściej oglądam w wolnej chwili na youtubie, a nie na żywo w klubach.