Eminem "The Marshall Mathers LP 2" - recenzja nr 2
Koniec hip-hopowego świata w roku pańskim 2013 nie nastąpił.
Nie wykuty został rękami ludzkimi, ani z niebios otwartych nie spadł hip-hopowy platynowy monument, pieczołowicie i z namaszczeniem z krwi, potu i łez, z sampli i atramentu wykuty. Nie został stworzony wzorzec niedościgniony, powód bezsilnego łkania lub płonących ambicji wielu młodych MC, album doskonały, na klęczkach wychwalany za niezgłębioną perfekcję. Nie nastały Dni Pomsty, Lamentu i Frustracji niszczonych klawiatur hejterów, do głębi wstrząśniętych, że nie mogą się do niczego przyczepić. Nie nadszedł wreszcie Mesjasz, Awatar, ogniem i ciętym słowem równający scenę z ziemią, prowadzący ją na nowy poziom, nieskończoną krynicą inspiracji będący. Wielcy tej Gry zawiedli. Kanye w obłęd popadłszy, Yeezusem kazał się mianować, i odleciał w rejony niedostępne zwykłym śmiertelnikom w akompaniamencie elektronicznych pierdnięć, otoczony białymi koszulkami za 120 dolców, fałszywymi Jezusami i flagami Konfederacji (seriously, WTF Kanye?). Jay zaś gnuśnym się stał, w pieniądzach i udach Beyonce się zasmakowawszy, średniawy albumik wydał, buńczucznie zatytułowany Świętym Graalem na Magnetycznej Karcie (coś w ten deseń), a promowany męczącym i – prawdzie w oczy spójrzmy – chujowym singlem z JT… Scena nie zmieniła się więc wiele. Wstrząs i deszcz ognia i krwi, mające zmyć grzechy gatunku i zmienić jego oblicze - nie nadeszły.
Ale jednak było blisko. Jak nigdy dotąd.
Różnie była postrzegana decyzja Eminema, by nadchodzący krążek ochrzcić mianem „The Marshall Mathers LP 2”. Z jednej strony, fanom na całym świecie, starym i młodym, zaczęła krążyć szybciej krew w żyłach, gdy usłyszeli, iż Em zamierza powrócić do swych hardkorowych, brutalnych korzeni. Z drugiej strony, pesymiści orzekli, że to tani marketingowy chwyt, nastawiony na zainkasowanie Benjaminów, bezwstydna jazda na fejmie MMLP1, że niemożliwym jest, aby dogonić klasyka. Ciekawość sięgnęła zenitu, dyskusjom nie było końca. Jak Eminem zamierza zrobić sequel do swej najlepszej płyty? CZY będzie to sequel? Czego mamy się spodziewać? Czy szalonego, do cna zepsutego skurwysyna Shady’ego, co to go jeno „bronią konfesjonalną” (#SapkowskiRazJeszcze) prać trzeba? Czy też tego bezbarwnego, nieciekawego Eminema z „Recovery”? I wreszcie pytanie podstawowe – które „Monstrum albo Marshalla opisanie” (#SkoroJużJesteśmyPrzySapkowskim), jest lepsze?
Na to pytanie niestety nie odpowiem, powiem jednak jedno – nie spodziewałem się tego, co usłyszałem. „MMLP 2” to żaden skok na cash, tylko pełnoprawny i przemyślany sequel do wydanej trzynaście lat temu klasycznej płyty. Dość powiedzieć, że album rozpoczyna część druga… „Stana”. Tak jest – nie jakiś tam canibusowski paździerz, ale pełnoprawny, odautorski sequel do jednego z najlepszych hiphopowych utworów w historii. Powiem jeszcze więcej – „Bad Guy” śmiało można postawić obok swego poprzednika, to utwór TAK dobry. Spięty świetnym konceptem, napisany sprawnie, trzymający w napięciu, dalej eksplorujący ciemne strony sławy, a co najlepsze – zawierający multum nawiązań do ‘jedynki”. To jest jedna z największych zalet tego albumu – kto dobrze zna „Marshall Mathers LP”, na „dwójce” wychwyci niesamowitą ilość throwbacków i zdumiony będzie, jak zgrabnie Em wplótł je do tekstów. Ba, już następny po „Bad Guy" skit „Parking Lot’ to bezpośrednia kontynuacja tego z ‘Criminal” z MMLP1…
Ale nie samymi nawiązaniami sequel stoi, prezentuej też sam wiele ciekawych jointów. MMLP 2, prócz kontynuowania chwalebnej, bezkompromisowej jazdy Slim Shady Style - ‘Brainless”, czy ‘So Much Better” czy przezabawne „Love Game”, przywołujące na myśl pamiętne „As The World Turns” z „Slim Shady LP” ( a wzbogacone genialną zwrotką Kendricka), mamy tu typowe, szalone ataki na celebrytów („Rap God”!), ale także – poruszająco szczere historie z życia samego Eminema. Genialne w swej prostocie jest „Legacy”, opowiadające o dzieciństwie Marshalla. Autentycznie przezabawne jest „So Far…”, prezentujące problemy Ema ze sławą. Ale najbardziej chyba interesującym kawałkiem jest „Headlights”, w którym Em… przeprasza swoją matkę. Tak, tą samą Debbie Mathers, którą z góry do dołu obsmarował w „Cleanin’ Out My Closet” – do tej samej kobiety Marshall (tym samym wściekłym co zwykle tonem, co sprawia niesamowite wrażenie), wyciąga dłoń na zgodę, wyjaśniając, jak ciężko było mu żyć w ciągłej nienawiści. Nie mniej zaskakujący jest ‘Stronger Than I Was”, pisany z perspektywy osławionej Kim.
To właśnie za takie kawałki Eminem – szczere, dojrzałe obnażające całą duszę - uwielbiany jest na całym świecie, i choćby dla nich warto usłyszeć ten album. Jednocześnie – jak już wspomniałem - Em nie składa broni i w innych utworach wraca do swej obrażającej wszystko i wszystkich, szalonej persony. Słowem – MMLP2 to wyrafinowana mieszanka tego, za co kochamy Marshalla – wzmocniona dodatkowo absolutnie fenomenalnymi tekstami.
Serio. Brakłoby mi słów w słowniku, gdybym spróbował oddać zajebistość warstwy tekstowej MMLP2. Eminem jest po prostu poza kontrolo na tym albumie. Nieważne, w jakiej stylistyce jest track – możecie być pewni, że Em będzie w stanie albo werbalnie, błyskotliwymi grami słownymi zniszczyć każdego oponenta, albo obrazowo i inteligentnie opisać swe uczucia. Każdy dosłownie track zawiera jakiś szalenie inteligentny punch, czy linijkę na tak wysokim poziomie, że utkwi w głowie na zawsze. Nie ma nawet sensu ich tu wszystkich wymieniać, tak jest ich dużo i tak są one znakomite (chociaż… co powiecie, czytelnicy, na ranking 10 najlepszych wersów MMLP2?). Nieliczne słabe wersy (np. „Grow your beard out” i „pow chicka pow wow” czy coś w „Berzerku”) są tak rzadkie, że nie warto o nich wspominać.
Pytać, czy Eminem poradził sobie dobrze na majku, to jak pytać, czy Nowy Jork jest dużym miasteczkiem. Marszalek Mathers po prostu bezceremonialnie wjeżdża z buta na scenę, uzbrojony we flow i technikę najwyższego kalibru, niedostępne zwykłemu palaczowi majków. Facet z wersami może zrobić wszystko – i nie muszę dodawać więcej, wystarczy zapuścić sobie takie „Rap God”. To sześć minut nieskończonej kanonady wersami z technicznie perfekcyjną nawijką – akcentowanie, nawarstwianie rymów, zabawa słowami – i wybijające w końcu z butów przyspieszenie koło piątej minuty każdemu powinno uświadomić, że Em jest praktycznie nietykalny. A jest coś jeszcze lepszego – mianowicie nasz gospodarz jest WKURWIONY i tym samym NIEPOWSTRZYMANY. Agresja i wściekłość w głosie wróciły, ten niesamowity jad i emocje, które Em potrafi przedstawić jak nikt inny – powróciły, by razem z fenomenalnymi tekstami stworzyć mieszankę bliską doskonałości.
Jeśli jest coś, co przeszkadza mi w rozkoszowaniu się werbalną przemocą courtesy of Marshall… to są to nierówne refreny. Obok chorusów fenomenalnie komponujących się z bitem i kompletujących cały utwór wyśmienicie – takich jak „Asshole”, „Bad Guy” czy „Survival” – trafiły się tu niestety przyśpiewki po prostu słabe. Do takich należy kiepsko przemyślany refren niejakiej Poliny (tu pytanie – czemu wykonawcy refrenów, prócz Nate’a Ruessa i Skylar Grey, nie są podpisani jako featuringi?) w „Legacy”, Nate Ruess też mnie jakoś nie powala. Poza tym… Powiem wprost – nie lubię śpiewającego Eminema. Refren „Rhyme or Reason” mnie mierzi (choć to raczej wina sampla), „So Much Better” nie powala, wstęp „So Far…” wkurza niesamowicie… No i mamy też „Stronger Than I Was”, czyli w ¾ kawałek śpiewany…. Jasne, jeśli chodzi o pomysł i tekst, jest to utwór świetnie wpadający w koncept albumu. Beat też jest w porządku. Jednak tempo kawałka i śpiew Eminema zabijają mój entuzjazm całkowicie. Wyszło mu jedynie w „Brainless”, tam dał znakomity jednak refren.
Wyczerpawszy ten temat – pogadajmy o muzyce, zią. „MMLP 2” wśród pozostałych pozycji w katalogu Marshalla wyróżnia to, że jest to zasadniczo jedyny album (OK., obok „Infinite”), na którym nie znalazła się produkcja Dr. Dre. Doktor służył obok Ricka Rubina jako tzw. egzek, sam jednak poskąpił swych tłustych, pianinkowych biciw – zamiast niego mamy produkcje od m.in. wspomnianego Rubina, DJ Khalila, S1 & M-Phazesa (!!!), od samego Ema… ba, nawet panowie z Sid Roams dorzucili coś od siebie, mianowicie mroczny, interesujący podkład do wieńczącego album „Evil Twin”. Warstwę muzyczną albumu można by podsumować jednym słowem – dobra. Tylko i aż. Bity świetnie współgrają z gospodarzem („Rap God” – nie ma chyba lepszego akompaniamentu do showcase’u skillów Ema, jak ten bujający, elektroniczny sztos), słychać, że przygotowano je z dbałością o szczegóły (tutaj bezapelacyjnie rewelacyjny, dwuczęściowy „Bad Guy”). Niektóre znakomicie przywołują ducha wcześniejszych albumów – „So Much Better” równie dobrze mógłby znaleźć się na „Eminem Show”, „Brainless” byłby natomiast idealnym dodatkiem do „Relapse”. Skrytykować muszę za to „Survival” i „The Monster” – uwielbiam te kawałki, brzmią one świetnie – nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że nagrane zostały, „bo na Recovery kawałki tego typu były hitowe – czemu więc nie powtórzyć formuły?” I tak – hej, ziom Khalil, daj mi jakiś porządny, twardy, rockowy beat, coś jak „Won’t Back Down”! A teraz, panowie, myśleć, bo potrzeba singla z Rihanną, tak jak na „Recovery”! Z życiem, bitches, z życiem! Za słabe uważam też: podkład „Headlights” i dziwaczny „Asshole”.
Osobny akapit trza by poświęcić na wytwory dostarczone na album przez niecne a doświadczone łapczyska Alana Moore’a produkcji muzycznej – Ricka Rubina. Żeby być całkowicie szczerym, mam wobec jego beatów odczucia ambiwalentne… Na plus dam to, że Rick wybrał interesujące sample do zabawy, dając Marshallowi produkcje, na jakich wcześniej nie zdarzyło mu się mordować wersów…. I tak naprawdę mógłbym tez wskazać to jako wadę. Choć Marshall zapieprza na trackach jak miło – nie zmienia to faktu, że brzmią one po prostu inaczej, mało „eminemowo”, nie pasują do końca do gospodarza. Na dobry początek „Berzerk” – racja, to banger jakich mało, doskonale przypominający chwalebne czasy szalonych Beastie Boysów, z przepotężnymi gitarami w refrenie…. Ale dla mnie jest to kawałek bardzo chaotyczny, nieuporządkowany. Gra sampli w refrenie szczególnie mi nie podpasuje, jak również niepotrzebne efekty na końcu wersów Ema w pierwszej zwrotce (So Sick I’m looking pale /or that’s my PIGMENT!!! – o te mi chodzi). „Rhyme or Reason” – sample żywcem wyrwany z piosenki „Time of the Season” The Zombies, właściwie niezmieniony…. Nie jest zły, ma swój charakterystyczny klimat – nie mogę zdzierżyć jednak refrenu, również ściągniętego z The Zombies. Em, Rick, stać was przecież na więcej. ‘So Far” – jest OK, choć country riffy mogą irytować. „Love Game” – szczerze nie wiem, co myśleć o tym bicie. Fajny rytm, spoko gitarki od Joe Walsha – tylko znowu refren nie pasi. Ogólnie Rubin, tak uznany przecież w grze – trochę rozczarowuje. Mam nadzieję, że tuzom rapu (Kanye, Jay, to o was) przejdzie łażenie do Ricka jako do ostatniej deski ratunku….
Ogółem, nie jest muzycznie źle, miejscami jest bardzo dobrze – jednak produkcja blednie jednak trochę w porównaniu z „jedynką”. Być może to wina nostalgii czy tysiąckrotnego osłuchania MMLP1 – ale jednak czuć brak ręki Dreja czy braci Bass, tej niesamowitej chemii, jaka wytwarzała się między tymi twórcami a Eminemem, a która spowodowała powstanie takich klasyków jak „Kim” czy „Kill You”.
Uff, alem się rozpisał…. Czuję się jednak usprawiedliwiony, bowiem „The Marshall Mathers LP 2” to najważniejsza hiphopowa premiera 2013. Płyta, która katowana i dyskutowana będzie jeszcze długo, gdyż – bezapelacyjnie jest to jeden z najlepszych wydanych w tym roku materiałów, i najlepszy album Marshalla od czasów… tak jest, „jedynki”. MMLP2 to w żadnym razie Absolut hip-hopu - ale znakomite potwierdzenie praw do tronu i tytułu G.O.A.T. Świetny, ze wszech miar świetny album. 5 i ogromny plus.
… Że co? Że wcale nie, król i K.O.Z.A. to Lil’ Wayne/Drake/Kanye/Nicki Minaj/Yo mama (Niepotrzebne skreślić)? Spoko. Wąty i obiekcje możecie zostawiać w komentarzach, nie ma sprawy. Wiedzcie tylko, że Marshall Bruce Mathers III – choć może odrobinę mniej – po prostu still doesn’t give a fuck, i spluwa na was z wysokości tronu.
…I wciąż ZGINA PALCE W TAKIE COŚ.