Nie jestem przesadnym fanem mainstreamowego rapu. Jednym z głównych powodów jest brak jakichś "nowości", chociaż raz na jakiś czas trafi się ktoś, kto wnosi coś nowego i świeżego. Coś, czego nie było wcześniej, a jeśli już było to w mikroskopijnej ilości dostępnej dla nielicznych.
Tak właśnie jest z Kanadyjczykiem o ksywce Drake. Dla jednych raper, dla innych aktor, a dla mnie po prostu bardzo charakterystyczna postać obecnego głównego nurtu.
Bardzo dobrze prowadzona kampania promocyjna płyty (poszukajcie w internecie billboardów promujących "Take Care" w Toronto), intrygujący goście, interesująca tracklista i okładka, o której nie wiadomo co w pierwszej chwili myśleć... Już to powoduje, że albumem powinno się, a nawet trzeba, zainteresować. Kompakt wypełniony jest prawie po brzegi unikalną muzyką, która w jakiś tam magiczny sposób każe nacisnąć później przycisk "repeat". Oto "Take Care".
Nie wiem jak tam u Drake'a z aktorstwem, ponieważ mnie to w ogóle nie interesuje, ale wiem jak u niego jest z rapem. Całkiem przyzwoicie. Nie jest to typowy kolejny solidny wyrobnik, które trafił pod skrzydła dużej i popularnej wytwórni. Facet na pewno ma swój charakterystyczny styl, który ma trafić do jak największej ilości osób. I to mu się udaje. Przyzwoite flow, chociaż nieco denerwujący na dłuższą metę głos. Teksty nie są zbyt odkrywcze, progresu od "Thank Me Later" jakoś nie zauważyłem. Ich poziom, wraz z tematyką, jest cały czas taki sam. Kobiety, imprezy, reminiscencje, czyli stały krąg tematów. Kombinowanie ze śpiewem wychodzi też w miarę dobrze.
Z gościnnymi występami bywa różnie. Doskonale spisała się Rihanna, które znakomicie wręcz ubarwiła mój ulubiony, tytułowy numer na płycie. Jedna z najjaśniej świecących ostatnio postaci - Kendrick Lamar - również bez najmniejszych zarzutów. Podobnie ma się rzecz z "The Real Her", gdzie pojawiają się Lil Wayne i Andre 3000. Nicki Minaj i Rick Ross, cóż, ich trzeba lubić, więc u mnie automatycznie odpadają.
To, co osobiście uważam za największy plus zarówno "Take Care", "Thank Me Later" i wcześniejszych mixtapów Drake'a, to osoba Noaha "40" Shebiba. Dla mnie jest to główny powód, dla którego warto sięgnąć po każdą z tych produkcji rapera. Znakomity producent tworzący magiczne podkłady, na których mało kto jak Drake, potrafi się odnaleźć. Ciekawa, aczkolwiek trochę trudna, mieszanka kilku gatunków muzycznych, z downtempo na czele. Chemia pomiędzy tymi dwoma postaciami jest taka sama jak u Jaya i Kanye Westa. Wielka klasa.
Pozostali producenci spisują się raz lepiej, raz gorzej. Zestaw mógłby wyglądać jeszcze bardziej okazale, gdyby na trackliście znaleźli się, jak zapowiadano wcześniej, Q-Tip, Neptunes, Premier czy nawet najnudniejszy na świecie 9th Wonder. Producent The xx - Jamie xx - dał tytułową petardę, natomiast na drugim biegunie znajduje się Just Blaze z "Lord Knows". T-Minus dla mnie jest nieporozumieniem, Boi-1da dużo słabiej niż standardowo. Całość produkcji nie wygląda kolorowo, ale spójność całego materiału każe przymknąć oko na niektóre niedoróbki.
Z całą pewnością drugi studyjny album Drake'a namiesza na listach najchętniej kupowanych płyt, single mają i będą miały dużą rotację itd. Można było się tego spodziewać. Kto ma kupić, ten kupi. Kto sprawdzi, ten sprawdzi. I na odwrót. Przeciwnicy będą psioczyć nawet nie siegając "Take Care", a są momenty które, naprawdę przykuwają uwagę. Dla mnie całość wypada dość przeciętnie - nie hejtuję, nie propsuję, jednak z całą pewnością mogę polecić. A nuż się ktoś przekona? Nie taka łatwa, nie taka lekka, ale w miarę przyjemna płyta na 3 z plusem. Fani niech podwyższą sobie ocenę o 1. Wtedy wszyscy będą zadowoleni.