Kosmiczne show Starboya - The Weeknd w Warszawie (relacja i foto)
Już od premiery pierwszych mixtape'ów w 2011 roku, zebranych potem w projekt "Trilogy" było wiadomo, że talent Abela Tesfaye każe oczekiwać od niego rzeczy wielkich. Unikatowy wokal, klimat i emocjonalna bezpośredniość momentalnie przyniosły mu tłumy fanów. Potem jednak zrobił coś co udało się nielicznym - z młodej gwiazdeczki r&b przeszedł transformację w ogromną popową gwiazdę, nie gubiąc po drodze stylu, wyrazistości oraz muzycznej jakości.
12 lat po debiucie ruszył w ogólnoświatowy tour "After Hours Til Dawn", który miał przypieczętować jego pozycję na szczycie muzycznego świata. Patrząc na to, co wydarzyło się wczoraj na Stadionie Narodowym - zrobił to z nawiązką.
Zanim dotarł do Warszawy zdążył pobić rekord stadionowej frekwencji, dwa dni pod rząd gromadząc na Wembley 80 000 fanów. Także polski koncert był wyprzedany, a od rana można było pod stadionem spotkać tłumy fanów z transparentami czy w strojach z logiem XO. Abel zdołał zbudować sobie naprawdę oddany fanbase, który żywo reagował przez cały koncert, wyśpiewując z nim numery z przekroju całej kariery.
Już po wejściu na obiekt wrażenie robiła ogromna scena, zajmująca długość całej płyty boiska. Z jednej strony zbudowane było wielkie metalowe miasto, na którym ulokowani byli muzycy. Wychodził od niego wybieg, prowadzący do drugiego końca płyty, gdzie mijając monumentalny ruchomy pomnik dochodziliśmy do księżyca. Wszystko nawiązywało do tytułu trasy oraz ostatnich albumów wokalisty - "After Hours" i "Dawn FM".
Zanim pojawiła się gwiazda wieczoru czekały nas wyjątkowo jakościowe supporty - geniusz drugiego planu Mike Dean (polecamy nasz artykuł na jego temat) oraz ceniony producent Kaytranada. W międzyczasie robiło się coraz ciemniej, a chwilę po zachodzie słońca nadeszła pora na The Weeknda.
Scena (a więc cała płyta stadionu) rozbłysła światłami, których aranżacja przy każdym utworze była inna, ale niezmiennie imponująca. Najpierw słupy światła otoczyły wirujący na środku pomnik, po czym po chwili przy wrzasku publiki pojawił się Abel. Ubrany w maskę towarzyszącą mu na trasie (którą zdjął w trakcie) rozpoczął 2-godzinną muzyczną podróż, w której nie potrzebował ani chwili przerwy.
Wiecie co w tym koncercie było najlepsze? Że imponująca i zapierająca dech produkcja, ogromna scena, gra światłami angażująca też publiczność (wszyscy dostali na wejściu opaski, które w trakcie koncertu były odgórnie sterowane, zmieniając kolor i dopełniając główne lampy), kilkudziesięciometrowy wybieg, metalowe miasto, podświetlany księżyc... że to wszystko było tylko dodatkiem. Robiło ogromne wrażenie, ale wciąż największe robił The Weeknd. Czarujący barwą głosu i możliwościami wokalnymi podobnie jak na płytach, przeciągający końcówki, kombinujący z aranżami ("Often"), dośpiewujący partie acapella. To był spektakl muzycznej dominacji, którą otoczka jedynie uwydatniała. Jakże to piękna odmiana od pompatycznych mainstreamowych koncertów, gdzie efekty specjalne i rozmach mają przykryć to, że artysta nie umie wyciągnąć na żywo partii, które nagrał, lub że nie chce mu się śpiewać. Jakże piękna odmiana od mody, w której raperzy jedynie podbijają kawałki puszczane przez DJ'a, serwując nam godzinny soundsystem.
Tak, bardziej niż koncert nazwałbym to spektaklem. Show, które zapiera dech, czaruje feerią barw, oprawą, otoczką, ale wciąż nie zapomina, że w centrum tego wszystkiego ma być muzyka. Wielokrotnie czytałem lub słyszałem od wczoraj opinie "to był najlepszy koncert na jakim byłem". Ja byłem na naprawdę wielu, ale... też zastanawiam się czy przypadkiem nie zepchnął ze szczytu mojego prywatnego podium występu Lauryn Hill w Katowicach (relacja) - na pewno łączyło je to, że unikatowy talent artysty był tu na pierwszym planie, a my na czas występu przenieśliśmy się trochę do innego świata. 2 godziny występu Weeknda minęło... nie wiem kiedy. Po prostu siedziałem, patrzyłem, słuchałem, wsiąkłem w to, co przygotował nam Kanadyjczyk i śmiało mógłbym tak patrzeć i słuchać drugie tyle. Szczególnie, że po raz pierwszy w przypadku koncertu na Narodowym słyszałem czysto grane utwory a nie jedno wielkie echo - nie wiem czy to kwestia dobrego miejsca na trybunie, specyfiki wokalu Weeknda (który operuje na pasmach nie gryzących się z instrumentami i rozchodzi przestrzennie) czy lepszego nagłośnienia, ale dało się po prostu chłonąć muzykę, czego się szczerze obawiałem.
Od momentu gdy The Weeknd zaczynał wchodzić w mainstream pojawiały się głosy porównujące go do Michaela Jacksona, a ta trasa chyba definitywnie plasuje go na pozycji "Jacksona naszego pokolenia" - człowieka, który pokazuje, że pop może nieść szczere emocje, muzyczną jakość i wysmakowanie, mnóstwo talentu, poruszać i porywać, a nie być tylko radiową papką bez cienia wyrazistości. "After Hours Til Dawn Tour" zamyka klamrą ostatnie lata w karierze Abela Tesfaye, pieczętując miano jednego z najważniejszych i najbardziej wpływowych artystów tej generacji. Niesamowicie cieszę się, że mogłem doświadczyć tego spektaklu na żywo, a ponad 24h od wyjścia z terenu obiektu nie umiem spojrzeć na to na chłodno. To był fenomenalny występ z fenomenalną oprawą i fenomenalnym klimatem. Jeśli macie okazję wybrać się na któryś z pozostałych koncertów na trasie - zróbcie to koniecznie.
Poniżej fotorelacja autorstwa Jakuba Szarzyńskiego, fragmenty show obejrzycie na instastory @mateusznatali i @popkillerpl