Devin The Dude "Soulful Distance" - recenzja
W życiu pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i to, że po odpaleniu dowolnego albumu Devina The Dude'a poczujemy ciepło w serduszku. Weteran sceny Houston na nowym „Soulful Distance” kontynuuje swoją muzyczną misję odprężania słuchaczy i łagodzenia obyczajów. I znów mu się udaje.
Co nowego u Devina? „Nothin' Really Just Chillin'”. Świat stanął na głowie, słowa restrykcje i obostrzenia odmieniamy przez wszystkie przypadki, strajk pogania strajk, ale raper z jointem w ręce i kaszkietem na głowie dalej idzie wyluzowanym krokiem przez ten łez padół. Że niby oderwany od rzeczywistości i zamknięty w swojej wieży z kości słoniowej? A skąd! Przecież już w pierwszym wersie albumu śpiewa: „I can't wait for the pandemic to end”. Zresztą jaka znowu kość słoniowa; Devin to żadna gwiazda - raczej członek towarzystwa hip-hopowych normalsów, nie dla niego diamenty za dwadzieścia kilka baniek. „Niggas with the money, they spend it on expensive Prada jeans / But fuck it, to me it's not a thing” - zaznacza na „To Each His Own”. The Dude woli raczej wydać te parę dolców na pudełko kurczaków, torbę ulubionej substancji i butlę Buda Light. Nie zmienił się wiele od czasu, kiedy na okładce swojego debiutu z 1998 roku siedział na tronie z jointem i gazetą.
Ponoć jeśli dreptasz w miejscu, to tak naprawdę się cofasz. Devin jednak nie jest gościem, który śledziłby wpisy coachów głoszących konieczność „wyjścia ze swojej strefy komfortu”. Raper jakieś ćwierć wieku temu umościł się wygodnie w zadymionej niszy i doprawdy trudno mieć o to do niego pretensje. Wszak nigdy nie wykonywał muzycznych szpagatów, byleby tylko dowiosłować do głównego nurtu, a te kilka chwil większej popularności, na fali refrenu w „Fuck You”, było raczej docenieniem jego klasy przez innych artystów, niż gorączkowym pchaniem się na afisz. Ci z mainstreamu niech kombinują, Devin wzorem Waltera Sobchaka mówi raczej „fuck it, dude” i robi to, w czym jest najlepszy.
A najlepszy jest w nagrywaniu muzycznych polepszaczy nastroju i hymnów na cześć jej zielonej mości.
Odtrutka na ciężkie czasy
„Wpływa korzystnie na dobre samopoczucie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Ułatwia odprężenie, łagodzi niepokój. Wspomaga proces odprężenia całego organizmu” - to nie o najnowszym albumie reprezentanta Houston, tylko o właściwościach marihuany medycznej, ale i tak pasuje jak ulał. Jeśli akurat niespecjalnie uśmiecha się wam wietrzenie zadymionego pokoju - na dworze przecież zimno jak diabli - to „Soulful Distance” może posłużyć za doskonały substytut.
Płytę najlepiej słuchać w pozycji horyzontalno-siedzącej, to propozycja dla drapieżnika najedzonego i gotowego do odpoczynku. Jeśli pamiętacie „Big Lebowskiego” i The Dude'a leżącego na dywanie ze słuchawkami na uszach, to wiecie o co chodzi.
Devin ma już przeszło 50-tkę na karku, ale wywlekanie metryki to zabieg zupełnie niepotrzebny, bo choć lata lecą, raper nadal potrafi przyciągać uwagę słuchaczy. Łagodne flow, które mogłoby pokojowo kończyć wojny, melodyjne refreny i przyśpiewki potwierdzające muzyczne wyczucie - he still got it. Stępiło mu się za to pióro. Kiedyś jego linijki potrafiły zaciekawić storytellingiem i rozśmieszyć - nie tylko balansującymi na granicy dobrego smaku one-linerami, ale i wykreowaną postacią pociesznego fajtłapy z talentem do wpadania w kłopoty. Na „Soulful Distance” przeważa niestety wujaszkowy humor i nieciekawe (anty)love songi.
Braki w liryce z nawiązką nadrabia za to warstwa muzyczna. Devin The Dude ponownie wybrał sobie do współpracy Blyne Roba i słychać, że panowie rozumieją się bez słów. Trudno się temu dziwić - Blyne Rob to bowiem niegdysiejszy Rob Quest, czyli jedna trzecia (obok Devina i Jugg Mugga) zwariowanego tria Odd Squad, które w 1994 roku pod szyldem Rap-A-Lot Records wydało „Fadanuf Fa Erybody”, południową odpowiedź na dorobek ATCQ. Producent wie, jak wykorzystać atuty gospodarza. Otwierający całość numer tytułowy czy późniejsze „A Good Woman” to soulowo-funkowe słodycze, którym Devin oddaje śpiewny hołd, nie zawracając sobie nawet głowy rapem. „To Each His Own” boom-bapuje w zwolnionym tempie, w „High And Trippin'” stopa również krzyżuje się z werblem w rytmie boom-bap-boom-boom-bap, ale tempo dla odmiany przyspiesza, a klawisze harcują w najlepsze. „Just Ridin' By” to południowa przewózka w starym, dobrym stylu, z otwartym dachem i dudniącym subwooferem, więc nie dziwota, że siedzący w fotelach pasażerskich legendy Houston Lil Keke i Big Pokey czują się jak u siebie. „Nothin' Really Just Chillin'” zdaje się odrysowywać od nowoczesnego szablonu, całość jest jednak odpowiednio zmulona, a flet w refrenie dodatkowo rozluźnia atmosferę. Słowem: ścieżka muzyczna wprawdzie potrafi tu i ówdzie zaskoczyć, ale Blyne Rob bynajmniej nie zawracał sobie głowy odkrywaniem Ameryki na nowo. Bębny biją wolno, bas ani na moment nie pozwala o sobie zapomnieć, gitary również mają swoje do powiedzenia - Devin The Dude czuje się w takim anturażu jak w ulubionych kapciach.
Szkoda tylko, że niezauważenie przechodzą dwa numery wieńczące płytę. Na papierze „Live And Let Live” (ze Scarfacem i Slim Thugiem) i „We Smokin'” z załogą Odd Squad w komplecie zwiastowały muzyczny posiłek z dwóch dań i deserem, tymczasem dania okazały się takie sobie, a na deser było jabłko.
Ale nic to. Nowy Devin to dobra odtrutka na ciężkie czasy. „Dobrze wiedzieć, że gdzieś tam jest The Dude, wyluzowany za nas wszystkich, grzeszników” - jak mówi Sam Elliott w ostatniej scenie „Big Lebowskiego”.
4/6