E-40 "The Gift of Gab" - recenzja
Najbardziej pracowity 50-latek w rap biznesie znowu nadaje. Stało się już niemal tradycją, że rok bez wydania płyty (albo dwóch czy trzech) przez E- 40 nie ma racji bytu. Nie inaczej rzecz się ma w 2018. Ledwie parę miesięcy temu Forty Water zaserwował nam album (o którym więcej przeczytacie tu) do spółki ze swoim wieloletnim ziomalem B- Legitem, by znów zaatakować z kolejną solówką “Gift of gab”, która… jest pierwszą z trzech części tryptyku, zapowiadanych jeszcze na ten rok ("The Rule of Thumb" oraz "Practice Makes Paper" to tytuły kolejnych). Czy mając 24 solowe albumy na koncie (plus kolejnych kilka w różnorakich kooperacjach) po kolejnym należy spodziewać się cudów, fajerwerków i “zmiany gry"?
Absolutnie nie. Nie ma chyba takiego tematu, czy takiego bitu, którego podczas wieloletniej – I jakże bogatej w nagrania - kariery nie przemieliłby Stevens. Z drugiej strony po tylu latach nadal znajduje patenty na coraz to nowe flow, na to jak te zbliżone do siebie produkcje w stylu “hyphy” gryźć. Bo to właśnie nieprzewidywalny, acz charakterystyczny I nie do pomylenia z nikim innym, sposób w jaki E-40 kładzie rymy na bit, pozwala wciąż cieszyć się uznaniem, potwierdzanym kolejnymi zaproszeniami na featuringi u gorących rookies, których z powodzeniem mógłby być ojcem.
“Gift of gab” to kolejna solidna produkcja w solidnej dyskografii. Dominują, charakterystyczne dla Forty’ego jak i całej Bay Area, bangery typu “hyphy” (częsty schemat - wysamplowane, zapętlone hasło przewodnie, podbite mocarnym basem, idealnym do testowania sprzętu w autach) i lekka “westowa” tematyka. Ale nie zabraknie też poważniejszych, zaangażowanych społęcznie numerów jak choćby afrocentryczne, zamykające płytę "When Life Shows Up". Do miana hitów albumu spokojnie mogą aspirować „jamajskie” „One Night” gdzie gościnnie udzielił się Ty Dolla $ign i Konshens czy "Ain't Talking Bout Nothin" z Vince Staples (kolejna świetna zwotka jednego z najciekawszych młodych na scenie) oraz G Perico.
Na pewno na plus albumu warto odnotować długość (tylko 38 minut), bo jak wiadomo z selekcją materiału u Stevensa bywa różnie i niejednokrotnie tasiemce wypchane po brzegi numerami mogły być ciężkie do przełknięcia naraz. Nagrywa bo chce a nie dlatego, bo zmusza go do tego topniejąca ilość zielonych na koncie. Wciąż trzyma poziom, wciąż trzyma rękę na pulsie, wciąż brzmiąc na czasie. I to w wieku w którym jego rówieśnicy z USA grają kotlety w małych klubach Europy bądź od dawna są na emeryturze. Tylko gratulować i cieszyć się z kolejnej solidnej dawki niezobowiązującej muzyki na każdą w sumie okazję. 3 z plusem.