Blak Twang "Dettwork SouthEast" (Przegapifszy #77)
Kiedy mówimy dziś o brytyjskim hip-hopie, pierwsze co przychodzi do głowy to zapewne grime, powyginane tempo numeru wymieszanego z elektroniką, drum'n'bassem czy electrostepem. Bardzo słusznie, Wyspy są jednym z najbardziej kreatywnych muzycznie miejsc na Świecie (nie tylko w rapie) i kto wie czy nie najważniejszym patrząc pod kątem rodzących się trendów. Dziś jednak nie o tym, ale o jednym z najlepszych brytyjskich MC's lat 90. Gościu równie utalentowanym co niedocenionym. Blak Twang miał swoje flow, miał mistrzowskie bity i dużo opowieści z południowo-wschodniej strony Londynu, których chce się słuchać do dziś. Nie miał jednak czegoś co pozwala to wszystko należycie wyeksponować - farta do wytwórni.
Jego debiutem był wydany w 1995 roku singiel "What's Going On". Rok później światło dzienne miał ujrzeć album zatytułowany "Dettwork SouthEast". Ostatecznie wytwórnia Sound Of Money wycofała się, a jedynym śladem po płycie stały się egzemplarze promocyjne. Ciekawy przypadek, bo wśród fanów takiego brzmienia w UK, album jest dziś znany i bardzo ceniony, a Blak Twang nazywany legendą. Po dziesiątkach przesłuchań też nie zawahałbym się nazwać tego materiału klasykiem. Dobra muzyka broni się sama?
Pewnie, że się broni. Po osiemnastu latach od (niedoszłej) premiery "Dettwork SouthEast" materiału słucha się świetnie. Każdy kto lubi amerykańskie ghetto music, szczególnie to ze wschodniej strony USA z pewnością poczuje się jak u siebie. Co jednak nie znaczy, że to tylko nawinięte z brytyjskim akcentem i wyssane z "Illmatica" i "Infamous" brzmienie 90'sów. Ze starych wywiadów możemy wyczytać, że wówczas Blak Twang było zespołem złożonym z dwóch filarów - Taipanica A.K.A. Tony Rottona czyli rapera dziś znanego jako Blak Twang oraz DJ'a Rumple'a. Muzyka, którą wspólnie wyprodukowali i zrealizowali w studio doskonale opisana została linijką refrenu z kawałka tytułowego "this is strictly for the rudeboys in London/ Worldwide in suburbs and inner city dungeons". Nie kojarzy się raczej z obrazkami Londynu znanymi nam z telewizji, chyba, że ktoś jest fascynatem serialu "Luther" z Idrisem Elbą. Nie jest to pejzaż urzekający pięknem, ludzie dzielą się na tych, którzy sprzedają narkotyki i tych, którzy je kupują, a o "głowach królowej" (Twangowy odpowiednik "martwych prezydentów") słyszymy "Queens head, I want it on a platter, just to make my pockets fatter, how I get it doesn't matter". Jednocześnie płyta nie jest wcale bardzo mroczna, w dużej mierze dzięki wszechobecnym inspiracjom muzyką reggae.
Taipanica naprawdę nietrudno polubić. Gość ma wiele cech dzisiejszych MC's z Wysp, czy może raczej odwrotnie - to oni mają cechy Rottona. Jest kameleonem, tylko w trochę innym muzycznym otoczeniu niż współcześni nawijacze z UK. Jego flow chwilami kojarzy się z młodym Biggiem Smallsem, chwilami brzmi jak bardziej uliczna wersja toastującego Mos Defa albo Wyclefa, ale mimo różnorodności zachowuje spójność, nie wpada w nazbyt szeroki szpagat, no i... jaja ma na miejscu. Jest trochę jak Grandmaster Caz. Pewny siebie szef, który zna dobrze zasady gry, ma w gruncie rzeczy pogodne nastawienie, ale kiedy przychodzi co do czego to lepiej mieć go po swojej stronie niż po przeciwnej. Raz z nieudawanym rozrzewnieniem wspomina jak za małolata obcinał panny, a matka przyłapywała go na oglądaniu pornosów, ale zarazem nie daje zapomnieć, że jest twardym skurwielem, produktem południowolondyńskiego survivalu. Ważne jest to, że nigdy nie wypada z bitu. Ma niepodważalny skill rodem ze złotej ery, może pół zwrotki jechać punktowymi wersami na werbel, ale potrafi też przyspieszyć, rozłożyć akcenty, odpowiednio "pompować" energię flow dopowiedzeniami na końcówkach linijek, jak i zaśpiewać z karaibskim sznytem jak w kapitalnym "Don't Let Them Fool You", które miło kojarzy się z najlepszymi krzyżówkami Jamajki z Eastcoastem w stylu The Fugees.
Tony Rotton nawija cockneyem i czasem niełatwo skumać o co chodzi, a czasami jest to wręcz niemożliwe, ale w gruncie rzeczy płyta jest dosyć klarowna i przejrzysta. Wręcz prosta. Dosadna. W żadnym z tych określeń nie doszukujcie się zarzutów, to najlepsza rapowa prostota jaką można sobie wyobrazić. "Dettwork SouthEast" jest kopalnią wyśmienitych numerów. Moim faworytem jest blokowiskowe "Real Estate", ale tak naprawdę całość trzyma równy poziom, a słabszych momentów nie ma w ogóle. Kapitalnie wjeżdża reality-rap z "Heads & Tales" z pięknym cutem "here's a little story that must be told", oparte o pozytywnie nastrajający sampel "Enterpeneurs", zbliżone do niego, ujarane "Fearless" czy "BS Survivah" w którym spokojnie gościnnie mogliby nawijać Smif-N-Wessun. Jeśli lubicie boom-bap te bity będą wam grać tygodniami, a w szerszej perspektywie pewnie latami. Proste motywy melodyjne przefiltrowane w taki sposób, że wybrzmiewają idealnie synchronizując się z sekcją rytmiczną. Ta z kolei zawsze jest tutaj wielka - perkusje są mocne, mają charakter, są szorstkie, a wejście basu przeważnie generuje pierdolnięcie o mocy młota pneumatycznego. To typ płyty, przy której nie da się nie bujać łbem. Pasuje do Przegapifszy ze względów formalnych, ale pod względem samej zawartości równie dobrze mogłaby być w Klasyku Na Weekend. I szkoda tylko, że nigdy nie osiągnęła sukcesu na jaki zasługiwała.