Big K.R.I.T. "Cadillactica" - recenzja
Szkoda, że 2014 nie jest rapowo trochę lepszy. Big K.R.I.T. nie dostarczył bowiem krążka dobrego tylko na czas posuchy. „Cadillactica” jest płytą, która mogłaby stawać w szranki z fantazjami Kanye Westa czy popisami Kendricka Lamara. Nie bywa aż tak epicka, za to umie sprawić odbiorcy więcej przyjemności. Będziesz ją mniej podziwiać, zarazem częściej jej słuchając.
Zirytowałem się kiedy po sporo gorszym od spodziewanego przyjęciu debiutu, K.R.I.T. zaczął pękać. Mniejsza już o to, że to chłopak z Meridian z Mississippi, a nie jakiś miś do przytulania z Toronto i nie powinien rozczulać się nad sobą. Ja - i nie tylko, bo sporo recenzentów za oceanem również - uważam po prostu, że „Live from the Underground”z 2012 roku to świetny album. Zbilansowany lepiej od mixtape’ów, zbrojny w parę niszczących hitów, ale też zapraszający do tego by zostawić go na pętli, leciutki, odpowiednio obsadzony. Nie ma się co kajać – niech Ameryka w przyszłości przeprasza, że się nie poznała.
Tymczasem okazuje się, że wbrew pozorom na dobre wyszło bo „Cadillactica” ma się do poprzedniczki jak Outkastowe „ATLiens” do debiutanckiego „Southernplayalisticadillacmuzik ”. To coś więcej niż świeża, kozacka płyta z południowym hip-hopem. Mówimy o innym poziomie artystycznej dojrzałości, innej spójności materiału wychodzącego tym razem daleko poza swój stan, poza swój gatunek, poza czas. To ta sytuacja, gdy świetny gracz na scenie staje się materiałem na klasyka, punktem odniesienia. Znajdziemy na krążku utwory momentalnie zamykające usta tym pytającym o warsztat – to choćby nowa, rozniesiona w strzępy wersja „Mt. Olympus”, ale też „Life” z małą eksplozją emocji tuż przed refrenem czy ogień swobodnie i błyskawicznie wypluwanych wersów w „King of South” (posłuchajcie co dzieje się z intonacją na początku drugiej zwrotki). Krizzle, jak na południowca przystało, potrafi przyspieszyć, przeciągnąć, na chwilę się zawiesić by wrócić na bit z dokładnością co do mikrosekundy, jakimś nadludzkim wyczuciem. Nie ma rapów wyczynowych na Eminemowo-Kendrickowym poziomie, cyrkowania i sztuki dla sztuki, ma za to w głosie tyle melodii, że choćby miał pod nawijką tylko partię saksofonu („Standby”) czy bas z surową perkusją (większa część „My Sub pt 3”), i tak dostaniemy kompletny utwór. Bez wysiłku trzyma tempo szybkich bitów, wolne ujeżdża ze spokojem, bardzo stylowo. Płynie nawet gdy melodeklamuje, kiedy zaś trzeba niemal śpiewa grzejąc się w nowosoulowym cieple „Do You Love Me”, numeru tym bardziej poruszającego, że wykonanego ze swoją własną partnerką. Niespodzianką okazuje się to jak Big K.R.I.T. pisze. Jest tak samo przekonujący, gdy wychwala swój subwoofer czy hustluje u boku Buna B, jak też i wtedy, kiedy troszczy się o losy pokolenia razem z Lupe Fiasco. Mówiąc o uczuciach subtelnieje, wykazując się zaskakującą zdolnością do trafiania w punkt. Opowiada wciągająco i z mnóstwem detali (uwaga na retrospekcję w „Soul Food”). Zręcznie żongluje aluzjami w jednej chwili skacząc od słynnych „25 zapalniczek na komodzie” MJG do „krwi na liściach” (od wieszanych na drzewach niewolników) Niny Simone. Wciąż rozgrywany jest też frapujący kontrast między Kritem utracjuszem, hedonistą i facetem pragnącym korzystać z życia a Kritem chodzącym niegdyś do szkółki niedzielnej, wychowywanym przez babcię, usiłującym jakoś dojść do ładu ze swoją duchowością.
Właściwie postawiłem tu artyście pomnik, pragnąć jednak tak naprawdę napisać o czymś innym. Dobrym raperom zdarzają się słabe płyty, często wydają składanki zapominając o kompozycji, wartości dodanej płynącej z połączenie tych nastu piosenek. „Cadillactica” to album w pełnym znaczeniu tego słowa. Koncepcją odrębnego świata tworzonego przez emce trzeba się mało przejmować, choć miło – i nie bez przyczyny – kojarzy się choćby z Georgem Clintonem i jego statkiem matką czy dwójką kosmitów z ATL. Idea wydaje się pretekstowa, naciągana jak zwykle w takich przypadkach. Trzeba jednak docenić to jak utwory łączą się wersami („wielki wybuch” w trzech pierwszych utworach), motywami (miłość w „Do You Love Me” i „Third Eye”; wiara w „Angels” i „Saturdays = Celebration) i – doskonałym skądinąd – brzmieniem. Surowe próbki osiemset ósemki, klasycznej bitmaszyny, od razu wpisują się w gęstą zawiesinę przestrzennych dźwięków. Trudno czasem dociec, czy te pianina, trąbki, gitary, smyczki są dograne – a zaproszono sporo muzyków – czy to akurat sample, tak to wszystko jest dopieszczone. Dokooptowani producenci (m.in. DJ Dahi, Jim Jonsin, Terrace Martin) niczego nie burzą, a inspiracje harmonijnie koegzystują. Jest ich wiele. K.R.I.T. czerpie hojnie czerpie ze skarbnicy soulu (fenomenalny Raphael Saadiq jest gościem nieprzypadkowym!) i funku, nieco oszczędniej z bluesa i gospel, a takie „Life” ma nawet w pewnym momencie etniczny chór i bębny. Facet pożycza sobie fragmenty z Eddiego Harrissa i Barry’ego White’a. Słychać u niego wyraźnie i UGK, i Dungeon Fam, a przy wielu bogatych partiach syntezatorowych z uznaniem mruczałby z pewnością DJ Quik – „Mind Control” z E-40 (i Wizem Khalifą) jest zresztą bardzo kalifornijski, ten bridge na koniec to prosto od Nate Dogga. Nie może być jednak mowy o ucieczce w przeszłość, bo choć Krizzle pamięta winyle rodziców na których się wychował, to nie traci kontaktu z tym co dzieje się teraz.
Obiecałem oceniać powściągliwie, przypomniałem sobie jednak ile to już u mnie leci. Słucham jak Terrace Martin, człowiek współpracujący wcześniej z Robertem Glasperem, Snoopem czy Kwelim, skoordynował wszystkie elementy, wszystkie plany we wspaniale niespiesznym „Angels”. Sekcja dęta w punkt, żywa sekcja rytmiczna, Krit jako instrument prowadzący. To nie mogłoby być lepsze czy pełniejsze, to jest wzór. „Saturdays = Celebration” zostawiło mnie poruszonego, jak niegdyś „Jesus Walks” Kanyego Westa. Jechane jest bezbłędnie, początkowo pod pianino i bas, potem również pod płaczliwą gitarę brzmiącą jakby ktoś grał na niej smyczkiem i oryginalnie wykorzystany chór – perkusja zaczyna łomotać dopiero wraz z refrenem, wyśpiewanym niesamowicie barytonem Jamiego N Commonsa i prowadzącym do katharsis. Albo „Soul Food”, mięciutkie, organiczne z przytłumionymi bębnami, subtelnym klawiszem. Mógłbym tak długo, bo nie ma tu kawałka do wyrzucenia. Do pełni szczęścia brakuje mi chyba tylko kuzyna z prowincji - Yelawolfa i Andre 3000 na featuringu. Gospodarzowi nie mam do zarzucenia absolutnie nic. Sześć.
Nic dodać, nic ująć. 6/6 :) LFTU było kozackie, ale Cadillactica pod względem rapowym i muzycznym jest co najmniej level wyżej. Płyta roku i pozycja obowiązkowa.