Rick Ross "Mastermind" - recenzja nr 1
Choć żaden z promujących nowy album Ricka Rossa singli komercyjnej furory nie zrobił, a w tym samym okresie krążek wydał również będący na fali Pharrell, to „Mastermind” i tak wywędrowało na szczyt listy Billboardu. Like a bawse! – chciałoby się krzyknąć. Jak samozwańczy szef poradził sobie w szóstej już solowej próbie?
Rick Ross nie jest może wybitnym artystą, ale dysponuje za to talentem, który we współczesnej muzyce znaczy równie dużo, a kto wie, czy nawet nie więcej – jest wybitnym marketingowcem, mianowicie. Można odnieść wrażenie, że każda jego wypowiedź udzielona mediom, każdy post zamieszczony na Facebooku, zdjęcie wrzucone na Instagrama czy ćwierknięcie na Twitterze, ma na celu wyłącznie jedno: zachęcić słuchaczy do kupna produktu sygnowanego ksywką Rick Ross. Tuż przed premierą „Mastermind” 38-letni raper znów dał próbkę swoich pijarowskich umiejętności, oznajmiając wszem i wobec, że gdyby tylko sytuacja tego wymagała, znów przywdziałby strażniczy mundurek. Genialne w swojej prostocie. Tym samym chyba definitywnie wygrał długoletnią walkę ze swoją cholernie niehiphopową, czy wręcz – antyhiphopową, przeszłością. A przecież jeszcze kilka lat temu wydawało się to zadaniem z rodzaju mission impossible.
Jak się okazało – nie dla Rick Rossa. Jeśli zatem „Mastermind” dorównywałoby swoim muzycznym poziomem marketingowym zdolnościom reprezentanta Miami, rzeczywiście mielibyśmy do czynienia z klasykiem, o którym przebąkiwał w wywiadach Diddy. Ten najlepszy obok Jaya-Z rapowy biznesmen, przy okazji producent wykonawczy recenzowanego krążka, dość często w przeszłości tracił kontakt z rzeczywistością, ale tym razem odpłynął w absurdalne rejony. Szósty longplay w dorobku Rossa nie jest w żadnym wypadku albumem klasycznym. Sporo mu do tego miana brakuje. Ale Diddy to w końcu również prawdziwe crême de la crême wśród hip-hopowych marketingowców, dlatego jego wypowiedź w zasadzie nie powinna dziwić.
Nie twierdzę przy tym, że „Mastermind” to album słaby. Matka natura obdarzyła Rick Rossa zbyt dużym wyczuciem muzycznym, żeby ten pozwolił sobie na spłodzenie albumu jednoznacznie słabego. Niemniej – nie jest to również krążek, który odcisnąłby znaczące piętno na hip-hopowym krajobrazie ani spowodował spontanicznych owacji na stojąco. Ot, rzecz doskonale wyprodukowana, solidnie zarapowana, dobrze obsadzona. Ale w żadnym wypadku rewolucyjna. Ani tym bardziej klasyczna.
Jak zwykle imponować mogą realizacyjny rozmach i instynkt Rozaya przy doborze podkładów. Weźmy otwierające album, triumfujące „Rich Is Gangsta”, którego nie powstydziłby się sam Just Blaze w optymalnej formie. Rozbrzmiewa to takim luksusem i bogactwem, że wyobrażam sobie XXI-wiecznego Scarface’a, słuchającego owego numeru w swoim Porsche 928. Efekt za moment zabija całkiem zgrabny, acz nieporywający trap w „Drug Dealer Dreams” i nudnawy skit, ale z ratunkiem przychodzą udany remake Biggiego w „Nobody”, w którym to Rozay udanie podrabia flow zmarłego tragicznie rapera, a French Montana znów ujawnia swój talent do zaraźliwych refrenów, a także napędzane ryczącymi trąbkami „The Devil Is A Lie” (doskonała zwrotka Jaya-Z). Potem jest równie dobrze: długaśne, potężne „War Ready” za każdym razem wywołuje u mnie usilną chęć przydzwonienia komuś w twarz; „Supreme” to sympatyczny powrót po latach Scotta Storcha, miejmy nadzieję, że na stałe; „BLK & WHT” i „In Vein” przyjemnie hipnotyzują, a wyjęte spod ręki Kanye Westa „Sanctified” to brzmieniowe mistrzostwo świata – ten ciepły, soulujący podkład przywodzi na myśl wczesne albumy Yeezusa. Tak, warstwie muzycznej „Mastermind” – a przynajmniej przeważającej jej części – doprawdy trudno cokolwiek zarzucić.
Największym problemem szóstego krążka w dorobku Ricka Rossa jest… sam Rick Ross. I nie czepiam się nawet do bólu ograniczonego spektrum poruszanych przez niego tematów. Nie mam nic przeciwko ciągłym opowieściom o handlu narkotykami (chociaż w tych momentach ironiczny uśmieszek jakoś nie chce zejść z moich ust); nie przeszkadzają mi mało wyrafinowane historie o super-hiper-bogatym życiu, w którym podopieczni Rozaya obdarowywani są zegarkami Cartiera za 50 tysięcy dolarów, a kobiety Rozaya myją włosy nie jakimś tam zwyczajnym szamponem dla szaraczków, a luksusowym szampanem (chociaż mimowolnie odczuwam wówczas zazdrość po kilkunastu minutach przeistaczającą się w znużenie). No dobra, wyszło na to, że się jednak czepiam. Ale zdecydowanie bardziej czepiam się technicznej strony raperskiego warsztatu Williama Leonarda Robertsa II, bo mniej więcej tak ma w dowodzie Ross. Flow, na przykład. Na pierwszy rzut ucha – bez zastrzeżeń. Rozay wie, jak radzić sobie z beatami maści wszelakiej, ale nie jest to wirtuozeria, a momentami piekielnie nudna i monotonna solidność, która prędzej czy później doprowadza do ziewania. Dość powiedzieć, że większość zaproszonych na „Mastermind” gości – Jay-Z, Jeezy, Kanye West („God sent me a message, said I'm too aggressive/ Really!? Me!? Too aggressive!?”), Lil’ Wayne – bez większego problemu gospodarza przyćmiewają.
Ale ów gospodarz raczej się tym fantem nie przejmuje. W końcu jego najnowsze dzieło zadebiutowało na pierwszym miejscu Billboardu, pozostawiło w tyle Pharrella Williamsa, a Rossowi zagwarantowało kolejny przypływ gotówki. Na kolejnym albumie miejsce zegarków Cartier zastąpią pewnie odrzutowce, natomiast kobiety Rozaya zamiast oblewać swoje włosy szampanem, zaczną wcierać w nie wywar z kawioru Almas i piemonckich trufli. W końcu – kto bogatemu zabroni. Czwóra na szynach.