Drake "Nothing Was The Same" - recenzja nr 2
Rokrocznie jesień jest najgorętszym okresem wydawniczym w branży. Nie inaczej jest tym razem. Dzieląc swój czas pomiędzy GTA V i Fifą 14 (sprawdźcie sobie promocyjny spot z głównym udziałem Drake'a) a kilkoma pozycjami książkowymi i komiksowymi, nadrabiam zaległości muzyczne jak i oczywiście inwestuję w nowości od osób, do których mam zaufanie. Jedną z takich od dwóch lat jest Drake. Raper, piosenkarz, aktor.
O nim samym powiedziano już chyba wszystko. Postać z gigantycznym fanbasem, jak i podobną liczbą osób, stojących po drugiej stronie barykady. Mało kto stoi pośrodku. Ja kilka lat temu podchodziłem do niego z rezerwą, nawet „Take Care” nie podeszło mi od razu. Kilka miesięcy po premierze drugiego albumu Kanadyjczyka przy kolejnych jego odsłuchach zacząłem poznawać go na nowo. Skutek tego jest taki, że do tej pory wracam do niego regularnie i uważam ten longplay za jedną z najlepszych rzeczy obok „Good Kid M.A.A.D City”, które przytrafiły się w ostatnich latach w rapie. Tak po prostu.
Moje oczekiwania wobec następcy były oczywiście olbrzymie. Od kilkunastu miesięcy czekałem na każdą informację, sprawdzałem każdy nowy utwór, odświeżałem starocie (legalny debiut - „Thank Me Later” - mimo wielu podejść, jednak nie jest do końca dla mnie). Przyszedł w końcu ten dzień, kiedy to mogłem włączyć upragnione „Nothing Was The Same”. Lista osób współpracujących z raperem napawała optymizmem, podobnie jak singlowa forma gospodarza. Jak zatem wyszło?
Muzycznie jest bardzo podobnie do wcześniejszych dokonań, co nie może dziwić, skoro piecze nad niemalże całością sprawował Noah „40” Shebib. Jest ciut spokojniej jak na poprzedniku, a produkcja wydaje się być mniej skomplikowana jak wcześniej. Beaty wpadają w ucho, szczególnie te oparte na pianinie, ale nie trącą w żadnym wypadku tandetą, jak to często bywa, jeśli chodzi o te instrumentarium. Inspiracji do stworzonej tu muzyki trzeba szukać w niemalże każdym gatunku, choć ci, którym się wydaje, że prawdziwy hip-hopowy beat powinien być oparty wyłącznie na ciepłych jazzowych i soulowych samplach nie mają tu czego szukać. Nie te czasy. Podobnie jak „Take Care”, „Nothing Was the Same” jest synonimem aktualnie panujących trendów muzycznych na rynku. Ja to kupuję, chociaż o wiele bardziej podchodziła mi muzyka sprzed dwóch lat.
Drake też już nie jest pierwszym lepszym raperem ani piosenkarzem (jest tutaj też trochę mniej śpiewania jak poprzednio). Nie ma aż tylu wątków miłosnych jak wcześniej, co można zaliczyć na plus, ponieważ czeka na nas o wiele większa różnorodność w liryce: początki, rodzina, trochę hustlerki i życia ponad stan. Trafia też z celnymi linijkami jak: „Machine gun raps for all my niggas in the back / Stadium packed, just glad to see the city on the map” w „Wu-Tang Forever”. I jeszcze jedna ważna cecha: on tu rządzi. Drake nie został zepchnięty na boczny tor przez gości. Nawet przez Jaya. Mimo tej większej różnorodności, pojawia się też mały problem. Aura i klimat jaki kreuje tu muzyka stworzona przez takich tuzów jak Noah „40”, Boi-1da czy nawet Hudson Mohawke nie do końca współgra z tym co Drake przekazuje swoimi tekstami. To co wyróżniało poprzednika, czyli idealna chemia pomiędzy wszystkimi artystami, tutaj nie do końca się udało... Aż się prosi o więcej wysublimowanego lirycznego erotyzmu pod tego typu podkłady.
Bardzo dobra promocja, m.in. poprzez współpracę z EA Sports i Toronto Raptors, przełożyła się na świetną sprzedaż w pierwszym tygodniu (około 700 tys.). To bardzo cieszy, bo „Nothing Was the Same” na to najzwyczajniej w świecie zasługuje. A więc jaka jest to płyta? Dobra w swoich „najgorszych” momentach, gdzieniegdzie natomiast bardzo dobra. Typowy przedstawiciel albumu, który w skali szkolnej spokojnie zasługuje na dobrą z plusem, względnie naciągane 5. Jest dobrze, ale zawsze może być lepiej, tak jak dwa lata wcześniej na „Take Care”. „Nic nie było takie samo”. Coś w tym jest, Drake.