Kanye West "Yeezus" recenzja
Na pewno nie pamiętacie już tytułu ostatniej rapowej płyty, za którą w całości odpowiadał Rick Rubin. Przypomnę. Była to płyta niełatwa w odbiorze, przeładowana brzmieniami mało wspólnymi z klasycznym rapem, awangardowa, mieszająca drum’n’bass z hard rockiem i muzyką klasyczną. Płyta, na której raper recytował szczere do bólu wersy w stylu: „dobry boże/ nie byłem karmiony piersią/ a wszystkie moje rozmowy z ludźmi dotyczą muzyki/ nie jestem muzykiem, ale ból stał się instrumentalny”; czy „jesteś bogiem, lepiej w to uwierz / nie trać czasu na klęczkach”, posuwając się do stwierdzenia „nigdy nie pytaj kim jestem / tylko bóg wie / a ja znam boga osobiście / pozwala mi na to, bym sam się nim tytułował”. Kojarzycie?
Ta płyta to oczywiście „Amethyst Rock Star” Saula Williamsa z… 2001 roku. Przywołuję ją tu trochę z naturalnej potrzeby ewangelizacji, ale trochę też dlatego, że szósty album Kanye Westa eksperymentom mówi równie stanowcze tak – a przynajmniej takie sprawia wrażenie na tle nijakiej, mainstreamowej papki która dominuje w tym roku. Można oczywiście próbować kręcić alegorie biblijne, na przykład o tym, że Kanye ofiarowuje swoją karierę, wysoką sprzedaż i radiowe rotacje singli, by odkupić grzechy popełnione przez biznes; biznes który trochę kocha, a trochę nienawidzi. Świadków na pewno nie brakuje, mało kto miał odwagę zaprzeć się "Yeezusa", nawet Shyne uniknął tym razem rzucania oskarżeń o bałwochwalstwo. Ale można też usadowić się w obiektywnym siedzisku Piłata i przemówić wbrew tłumowi. Z tym, że u tego Yeezusa znajdziemy kilka win.
Mógłbym tu bez większego wysiłku zapełnić cały akapit dowodami na to, że każdy, kogo zainteresowania muzyczne wykraczają poza to, co akurat popularne, nie znajdzie na "Yeezusie" zbyt wiele uczynków, których nie znałby z dokonań zespołu Death Grips, płyty "XXX" Danny’ego Browna, katalogu wczesnego Def Jux, czy nawet kolejnej płyty wspomnianego Saula Williamsa nagranej z liderem Nine Inch Nails. Nie o to jednak chodzi. Trudno nie pochwalić odwagi Westa w wychodzeniu naprzeciw oczekiwaniom. „Soon as they’ll like you make’em unlike you/ cuz kissin peoples asses is so unlike you” – linijka z "I am a God" mogłaby być mottem tej płyty. Można się nawet cieszyć i łudzić, że co dziesiąty słuchacz "Yeezusa" po wspomnianych Death Grips sięgnie, nie zapominając o produkcjach Hudson Mohawke’a czy Christ Eviana.
Niemniej obcowanie z "Yeezusem" jest momentami ciężkie, jak życie kelnerów francuskich lokali gastronomicznych od premiery "I am a God". "On Sight" sprawia wrażenie niedokończonego szkicu; zderzenie dancefloorowego bitu w "Black Skinhead" z dzikimi okrzykami i agresywnym bridgem wypadło katastrofalnie, a laserowe strzały w "I am a God" brzmią banalnie. Zabawa z auto-tunem w „Blood on the Leaves” przywodzi na myśl nieudaną próbę podrobienia stylu Future’a; końcówka "New Slaves" z samplem z Omegi wywołuje konsternację, a "Guilt Trip" i "Send It Up" są zwyczajnie nudne. I paradoksalnie, na tak bardzo eksperymentalnej płycie, najfajniejszym utworem jest ten najbardziej tradycyjny, najbardziej Westowy, najbardziej banalny w swej produkcji, najmniej odważny. To „Bound 2”, który "Yeezusa" w pięknym, soulfulowym stylu kończy.
Na początku był jednak słowo, a tekstowo jest to niestety najgorsza płyta w dorobku Westa. Mamy tu rapera o ego trzystu rzymskich spartan, który jedząc azjatyckie cipki potrzebuje słodko-kwaśnego sosu, podjeżdżając Mercedesem pod klub sprawia, że dziewczyny trzęsą się jakby miały Parkinsona, a paniom szukającym opiekunów każe się nazywać "Big Poppa". Kanye rymuje thirty z Thursday, gdy rozmawia z Jezusem, mówi, że jedyną jego troską jest układanie kolejnych milionów, gdy nawija do sampla Niny Simone, zamiast spodziewanych wersów o niewolnictwie dostajemy mało porywające wspomnienia o dawnej miłości. "New Slaves" mogłoby być kontynuacją "All Falls Down", gdyby nie idiotyczna mantra w refrenie o liderach, naśladowcach, kutasach i tych co połykają. "Hold My Liquor" mogłoby być ciekawą odpowiedzą na "Swimming Pools (Drank)" Kendricka, gdyby tylko Yeezy chciał się postarać. Większość tekstów sprawia wrażenie napisanych w pośpiechu - i nawet bez relacji Ricka Rubina z prac nad "Yeezusem" można sobie wyobrazić, że Kanye wybrał na swoją Golgotę drogę na skróty, zaliczając więcej niż trzy upadki.
Podobno Jezus był cieślą. Rzemieślnikiem. Domyślamy się, że wszystko, co robił w tym fachu było zaprojektowane i dopracowane. "Yeezus" jest natomiast tworem dziwnym, na którym śmiałe muzyczne kolaże sprawiają wrażenie przypadkowych, a treść nie została zbyt dobrze przemyślana. Najlepszą oceną krążka będzie więc najbardziej "Jezusowa" z biblijnych cyfr - 3. Oczywiście z krzyżykiem.
Prędzej jedna z największych skarbnic wiedzy ze ślizgu, zresztą nie tylko stamtąd. Swoją drogą, nietruskule również rzygają tym albumem, zasłużenie zresztą.
Strony