17 lipca po wielu perturbacjach, standardowych przy premierach płyt Ace'a, ukazał się wreszcie zapowiadany od dawna "MA DOOM: Son Of Yvonne". Album dość wyjątkowy, bo pierwotnie niespodziewany. Po dziesiątkach wypowiedzi legendy zapewniających, że nie przewiduje wydawania swoich solowych albumów w najbliższym czasie, info o płycie i to jeszcze w całości na bitach Dooma było dosyć zaskakująca. Jak powiedział sam, w trakcie sprawdzania bitów MF Dooma ze "Special Herbs" trafił na sample z nagrań, które kojarzył z kolekcji swojej mamy, która zmarła w 2005 roku. "Ta płyta to dobra okazja, żeby podziękować jej za to jak zainspirowała mnie jako rapera. To co było w jej kolekcji do dziś w pewien sposób określa to co mi się muzycznie podoba, a co nie".
Chemia między tymi bitami Dooma i Acem jest niesamowita. "Son Of Yvonne" dla mnie osobiście jest powrotem do formy z "Disposable Arts" i "A Long Hot Summer" po dobrych, ale odstających od klasy solówek "The Show" z EMC i "Arts & Entertainment" z Edo G. Jeśli jeszcze nie wiecie o czym piszę szykujcie się na coś zupełnie wyjątkowego i magicznego.
Efekt zaskoczenia zapewnił mi fakt, że nigdy nie pokochałem muzyki Metal Face'a na tyle, żeby dotrzeć do "Special Herbs". Wykorzystując te staroszkolne produkcje autor najlepszych storytellingowych płyt na Świecie po raz kolejny oparł się na koncepcie. Po raz kolejny też buduje go przez mistrzowskie skity i kawałki, których naprawdę nie da się zapomnieć. No bo jak przejść obojętnie obok "Dedication" (jakby nie patrzeć jest to skit!), albo zapomnieć kawałka tytułowego, "Me & My Gang", "Think I Am"... I tak mogę jeszcze wymieniać. Słabszych momentów jest bardzo niewiele.
Płyta łącznie trwa trochę ponad 40 minut. Przestoje? Chwilowe i nieuciążliwe. Ace nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu nawet, kiedy bit niespecjalnie pasuje jak we "Fresh Fest" czy "Home Sweet Home". Wydaje mi się, że więcej kawałków przy których pomyślicie o skipowaniu raczej nie będzie. Mnóstwo za to jest takich przy których będziecie chylić czoła.
No bo jak niby inaczej zareagować na takie "I Did It"? Jak nie uśmiechnąć się przy historii zarysowania płyt matki z "Nineteen Seventy Something". Nie uśmiać się przy takich wersach: "And that's Bud perfect name indeed/ Cause he really loves beer, it's the same with weed"* i dalej z dwoma blantami na śniadanie i sixpackiem na lunch... Nikt już teraz tak nie rapuje. Rytmiczna konsekwencja, celowe zwolnienie tempa i akcent na treść sprawia, że zaczyna się wsłuchiwać w historie, żeby się nie pogubić, a Ace jest przecież jednym z najwyraźniejszych raperów i naprawdę nie trzeba być profesorem anglistyki, żeby go skumać. Dla mnie osobiście od czasów Slick Ricka w opowiadaniu historii mógł się z nim równać jedynie Eminem, który zresztą wielokrotnie przyznawał się do silnej inspiracji raperem z Brooklynu. Kiedy się go uważnie słucha i śledzi historie stwierdza się, że jest strasznie fajnym ziomkiem i wyjątkowym artystą, co potwierdza po raz kolejny. Piątka.
PS: Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby jakikolwiek inny raper zjadł Ace'a w jednym numerze. Teraz znam jednego, któremu się udało. Nazywa się Big Daddy Kane.
* - dla żółtodziobów Bud to zarówno imię jak i skrót od popularnego w Stanach piwa Budweiser i odmiany trawy - Buddah.