Yelawolf "Heart Of Dixie" - recenzja i darmowy odsłuch
Okładka zeszłorocznego "Radioactive" była wprawdzie sygnowana ksywką Yelawolf, ale doprawdy trudno uznać ten album za pełnoprawne wydawnictwo szalonego rednecka z Alabamy. To raczej kooperacja na linii Shady Records - Interscope Records, w której charyzma i zadziorność Yelawolfa zepchnięte zostały na dalszy plan. Wydarzenie, które miało być motorem napędowym jego dalszej kariery - mowa tu o podpisaniu kontraktu z Eminemem - okazało się w rzeczywistości krokiem w tył, przynajmniej z czysto muzycznego punktu widzenia. Nawet sam raper nazwał "Radioactive" mianem kompromisu.
Zupełnie inaczej jest w przypadku jego najnowszego projektu - "Heart Of Dixie". Tu o żadnym kompromisie mowy być nie mogło. Czy niedawny freshman magazynu XXL wrócił do formy znanej nam chociażby z "Trunk Muzik"?
Nie do końca. Owszem, znacząco się do niej zbliżył, wrócił do nieco podniszczonych przez jakiś mainstreamowy preparat korzeni, ale na ich zrośnięcie zupełne trzeba jeszcze chyba trochę poczekać.
Na "Radioactive" z niedowierzaniem wsłuchiwaliśmy się we wszechobecną na krążku popową miałkość, a przez nasze głowy przelatywały myśli w rodzaju: "zaraz, zaraz, czy to na pewno płyta tego gościa od Pop The Trunk i Daddy's Lambo?". Tutaj po wspomnianej miałkości nie ma na szczęście śladu. Szkoda tylko, że nie została zastąpiona owym niemożliwym do podrobienia przez innych, hipnotycznym klimatem z "Trunk Muzik" czy nieco późniejszego "Trunk Muzik 0-60". Można odnieść wrażenie, że urodzony w Gadsden muzyk nie otrząsnął się jeszcze w pełni po urazie, którego nabawił się kilka miesięcy temu (pęknięta śledziona). Jasne, wciąż zachwyca swoim zwariowanym flow i osobowością, wciąż pozostaje jednym z najciekawszych raperów ostatnich kilku lat, ale mimo wszystko czegoś tutaj brakuje. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.
Dokładnie to samo można powiedzieć o warstwie muzycznej "Heart Of Dixie" - jest dobrze, mogło być lepiej. Album w całości wypełniają produkcje niejakiego M16, powoli przebijającego się do świadomości słuchaczy bitmejkera z Alabamy, kojarzonego przede wszystkim z "I Do" Young Jeezy'ego. M16 to bez wątpienia producent sprawny i utalentowany, lecz nie do końca podołał wyzwaniu, które miało polegać na odwzorowaniu chemii, jaka wytworzyła się między Yelawolfem a Will Powerem na poprzednich mixtape'ach.
Ale nie jest znowu aż tak źle. Obu panom udało się stworzyć album solidny, równy, pozbawiony większych minusów. A niektóre z utworów nawet się poza wspomnianą solidność wybijają. Awanturnicze "Let Me Out" z chorą nawijką i hipnotycznym beatem mogłoby akurat zmieścić się na dotychczasowym opus magnum Yelawolfa, "Be The One" przez długi czas nie pozwala o sobie zapomnieć, "F*ck Me" udowadnia, że wcale nie musi być poprapowo, żeby było nośnie, a "Father's Day" z kolei wywołuje ciarki na plecach przypominającym nieco dokonania Clamsa Casino beatem i płynącym prosto ze szczerego, południowego serca tekstem.
"Heart Of Dixie" nie jest najlepszym krążkiem w dyskografii Yelawolfa, ale dumny reprezentant Alabamy wrócił nim na właściwie tory. A to świetna wiadomość na przyszłość. W kolejce do ujrzenia światła dziennego czeka przecież mnóstwo nowych wydawnictw - mixtape o dużo mówiącej nazwie "Trunk Muzik Returns", EPka "Psycho White" z Travisem Barkerem i nowy album dla Shady Records. Gdzieś tam na horyzoncie majaczy również "Country Cousins" - niezwykle smacznie zapowiadająca się kooperacja z Big K.R.I.T.'em. Za "Heart Of Dixie" mocna trója.