Abradab to - obok chociażby Sokoła - jeden z tych dinozaurów, których nowe płyty wciąż intrygują i po które zwyczajnie chce się sięgać.
Ex-członek Kaliber 44, począwszy od trzeciego solo ("Ostatni Poziom Kontroli"), konsekwentnie dąży w stronę coraz bardziej melodyjnego rapu, korzystając z pomocy studyjnych muzyków. Jego najnowszy album "Extravertik" niemal w całości oparty jest na żywych instrumentach, co wyszło mu tylko na...
Właściwie ciężko powiedzieć. Każdy ma swoją prawdę, ale tutaj leży akurat po środku. Czyli: jest nieźle, ale mogło być lepiej. Wszystkie trzynaście kompozycji trochę kłóci mi się z dabową nawijką - niebanalną i lewitującą w swoim własnym świecie. Brakuje czegoś ponad lekkostrawne, przyjemne rzemieślnictwo. A nawet nie tyle rzemieślnictwo, co niedostatek wirtuozerii. Ot, prosto zaaranżowane proste granie, ale przy tym ciepłe i wchodzące bardzo gładko. "Na wszystko przyjdzie czas" to wręcz bez oporów.
Dab fajnie się odnajduje wśród perkusji, basu, gitary i klawiszy, jednak nieco stracił ze swojej dawnej mocy. Co prawda nadal bawi się słowem, kipi humorem i jak za najlepszych lat schematy omija łukiem możliwie najszerszym, niemniej energia jakby nie szła w parze z wiekiem. Nie ta pozytywna, ale ta rozumiana jako "pazur". Dużo tu leniwego, bardzo giętkiego i plastycznego rozpasania się na bicie i odrobinę za mało charakteru. Takiego, którym zaimponował Joka w "Moich demonach".
Bluźnią jednak Internauci, w opinii których starszy Marten zjadł młodszego. Ten nadal ma coś do powiedzenia, a jego refreny niezmiennie i niemiłosiernie się wkręcają. Bez hitów na miarę "Rapowego ziarna" lub "Mamy królów na banknotach", ale z dojrzałością, pewnością siebie i zdrowym dystansem. Było nie było, to wciąż kawał porządnej muzyki. Trzy z plusem.