Jak to w przypadku horrorów, czy jakichkolwiek innych filmów bywa, najczęściej dalsze części kultowych tytułów nie bywają już tak dobre i kasowe jak część pierwsza. Możemy tylko się cieszyć, że ta zasada nie sprawdza się w świecie muzyki. Po trzech, niezwykle udanych (zwłaszcza trzeciej części) albumach zatytułowanych "Tha Carter" jeden z największych raperów w historii miasta Nowy Orlean postanowił na eksperyment.
Wszyscy dobrze wiemy jak skończyła się sprawa z "Rebirth", które to jest porażką niemal na całej linii i nie ratuje jej nawet całkiem znośne "Drop The World". Następnie przyszedł pobyt w więzieniu, premiera "I Am Not A Human Being" i pierwsze zapowiedzi albumu, który jest mi dane dziś opisywać.
Czwarta część niemal kultowej już serii albumów to wszystko to, co uwielbiają w nim jego fani, a nienawidzą hejterzy. Niezwykła pewność siebie, bezkompromisowe teksty, mocne flow, czy dobry dobór bitów. Ten album to niemal banger na bangerze, gdzie ciężko mi po kilku odsłuchach znaleźć najsłabszy numer na płycie. Fakt, jest jeden kawałek, który całkowicie nie pasuje według mnie do tego albumu. To "How To Hate" z T-Painem, gdzie ogólny wydźwięk kawałka psuje zaproszony gość. No cóż, ostatni raz miałem okazję słyszeć tych dwóch panów w jednym kawałku na nowym DJ Khaledzie oraz Techu i w obu przypadkach była to udana kolaboracja, którą szło słuchać, ba - szło się nawet jarać. Niestety, z "How To Hate" jest zupełnie inaczej. Nie pomaga nawet całkiem solidna zwrotka Weezy'ego. T-Pain dostał w tym kawałku za dużo i zepsuł go doszczętnie.
Wielkim plusem albumu jest ułożenie tracklisty. Już na sam początek dostajemy dwa okrutne bangery - "Blunts Blowin'" oraz "Megaman", gdzie bity są niezwykle mocne, a linijki jakie wypluwa Weezy to nie tylko pusta bragga. Są linijki rozkminowe: 'Cause Life is a movie, that I've seen too many times', czy 'Life is a choice, and death is decision'. Weezy jest jakby dojrzalszy w porównaniu z ostatnim Carterem, widać że pobyt w więzieniu zmienił sporo w jego życiu. Oczywiście, nadal to ten sam szalony Little Wayne, który nie przejmuje się niczym i idzie prosto do określonych sobie celów. Jednak to również element nowego Wayne'a. Człowieka z nowymi życiowymi doświadczeniami, który spełnia się jako artysta. I można mówić, że "How To Love" to kawałek całkowicie nie w konwencji Cartera, całkowicie niepasujący do brudnej, bangerowej stylistyki reszty albumu. Jednak to "How To Love" jest na swój sposób kozackie, nawet jeśli Wayne nie śpiewa tam czysto, a targetem tego kawałka są zwyczajnie zakompleksione nastolatki. To jednak dalej ten sam Wayne, który tylko pokazuje, że nie ważne jaka stylistyka, on i tak brzmi dobrze.
Kiedy punktowałem sobie przebieg mojej recenzji najwięcej czasu spędziłem przy punkcie "Ulubione kawałki". Ciężko było mi się zdecydować, bo ten album jest na prawdę wyrównaną pozycją, gdzie odstają tylko góra 2-3 numery. Jednak po dłuższym zastanowieniu wybrałem swoich trzech faworytów. Przede wszystkim "Blunts Blowin'", "President Carter", oraz "She Will". Honorowe miejsce i wyróżnienie powinien otrzymać "6 Foot 7 Foot" i tak też zrobię. Pierwszy singiel, który dane było mi usłyszeć i który podgrzał moje oczekiwania na tą płytę maksymalnie. Jednak chciałbym zaznaczyć, że to naprawdę wyrównany album, gdzie ciężko jest wyznaczyć kawałki lepsze, czy gorsze. Ja wybrałem te 4 kawałki, które mi przypadły najbardziej do gustu i które najczęściej goszczą w mojej playliscie.
Warto byłoby również przejść do kwestii gości. Poza T-Painem, o którym już wspominałem na wersji podstawowej albumu udzielili się jeszcze: Drake, Cory Gunz, Tech N9ne, Andre 3000, John Legend, Rick Ross, Jadakiss, Busta Rhymes, Nas, Shyne, oraz Bun B. Posiadacze wersji deluxe raczyć się będą jeszcze gościnnym refrenem Bruno Marsa. Kto wypadł najlepiej? Nie będę oryginalny jeśli powiem, że Tech N9ne oraz Drake. Tecca zdążył mnie już przyzwyczaić, że gdzie się pojawi to zabija bit, za to Drizzy to największe pozytywne zaskoczenie tego albumu. W końcu go doceniłem, głównie z powodu "She Will", gdzie zaliczył genialny występ. Na uwagę również zasługuje gościnna zwrotka Jadakissa, który płynie w niej naprawdę ładnie. Podsumowując ogół, pomijając może T-Paina i nieszczęsny głos Shyne'a goście nie zaniżyli poziomu płyty, dodając jej tylko dodatkowe punkty w ocenie końcowej.
Czy ten album to godny następca dla poprzednich części "Tha Carter"? Jak najbardziej. To świetny przykład na to jak powinien wyglądać mainstreamowy materiał w naszych czasach. Świetnie dobrane bity, gospodarz który nie godzi się na układy, który zaczepia swoich "rywali" (może przyjaciół?) z branży (patrz. Jay-Z, czy Tyler, The Creator). Naprawdę ciężko jest mi wytknąć jakąkolwiek wadę prócz kawałka z T-Painem, oraz gościnnego występu Shyne'a. Ok, może ze dwa słabsze kawałki, ale to nie psuje całości płyty na tyle by traciła w moich oczach. "Tha Carter IV" dał mi to czego oczekiwałem po tym albumie. Dostałem wyśmienite punche, Weezyego w swojej optymalnej formie, który już nie przesadza z syntezatorem i nie śpiewa gdy nie trzeba (wyręczają go goście). Jak dotąd chyba drugi najlepszy album w tym roku. Minimalnie gorszy od "All 6's and 7's" Techa, minimalnie lepszy od "Watch The Throne" Ye i Hovy. 5 z minusem.