Lil Wayne "I Am Not A Human Being II" - recenzja nr 1
"IANAHB II" to dziesiąty album w solowym dorobku rapera z Nowego Orleanu, ale zamiast muzycznego święta okraszonego porywającymi fajerwerkami, otrzymaliśmy nudnawy pokaz z zimnymi ogniami i niewypałami w rolach głównych.
Zeszłoroczny "Something From Nothing: The Art Of Rap", całkiem niezły dokument autorstwa Ice-T, zaczyna się od monologu samego rapera. Opowiada on najpierw o tym, że hip-hop w pewnym sensie uratował mu skórę, zaraz potem przytacza natomiast sentencję, którą pewnego razu zasłyszał od nowojorskiego emce - że rap wymaga umiejętności, mianowicie. Oczywista oczywistość? Właśnie nie do końca. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli rap rzeczywiście wymaga umiejętności, to skąd niedawna popularność Soulja Boya czy obecna Trinidada Jamesa? Po drugie - czym tak naprawdę są owe mityczne umiejętności, jak brzmi ich słownikowa definicja?
I tu, proszę państwa, pojawia się problem. Bo takowa definicja, którą można by wykaligrafować na kartce, a następnie recytować z pamięci i stosować uniwersalnie, po prostu nie istnieje. Jasne, można rzucać banałami, że raperskie umiejętności to raz - wygimnastykowane flow, dwa - inteligentne teksty, trzy - nienaganne dykcja i technika, ale proszę to powiedzieć słuchaczom, którzy za swój rapowy ideał uznają Gucciego Mane'a albo Wakę Flackę Flame'a. Znamy przecież artystów, którzy są tyleż podziwiani, co wyszydzani, tyleż uwielbiani, co znienawidzeni. Przykładów mnóstwo, ale pewien raper momentalnie wysuwa się przed szereg. Lil Wayne, rzecz prosta.
Według niektórych najlepszy z żyjących raperów, liryczny geniusz o niepodrabialnym głosie i niespotykanej charyzmie, według innych - muzyczna pokraka z drażniącym głosem i prostacko-debilnymi tekstami, uosobienie całego zła, które dręczy hip-hop XXI wieku. Żeby przekonać się, jak bardzo różne opinie zbiera ten urodzony w Nowym Orleanie 30-latek, wystarczy odbyć krótką przebieżkę po czeluściach Internetu. Wpisujemy w wyszukiwarkę, dajmy na to, hasło "best rappers ever". Boom - na co drugiej liście ksywka Lil Wayne'a. Wpisujemy zatem hasło "worst rappers ever". Boom x2 - na co drugiej liście ksywka, tu niespodzianka, Lil Wayne'a. Ruszamy dalej, tym razem Youtube. Szukamy kultowych hip-hopowych utworów z lat 90., przeglądamy topowe komentarze; duża szansa, że trafimy tam na zręcznie sklecone arcydzieła w stylu "FUCK LIL WAYNE" czy "LIL WAYNE SUCKS". Ktoś kompletnie niezaznajomiony w rapowych realiach, mógłby pomyśleć, że facet w życiu nie sprzedał złamanej płyty. Pudło. Tak się składa, że sprzedał ich całe mnóstwo, ostatni "Tha Carter IV" w pierwszym tygodniu po premierze znalazł niespełna milion nabywców, bijąc tym samym na głowę - co wydawało się niemożliwym - "Watch The Throne" Jaya-Z i Kanye Westa.
Oczywiście, podobnie zróżnicowane opinie zaczęły się pojawiać również po premierze nowego albumu Wayne'a, "I Am Not A Human Being II". Z tymże tym razem od samego początku przeważały zdania krytyczne, co więcej - nawet zagorzali fani Weeze'ego zauważyli, że w żadnym wypadku nie jest to szczytowe osiągnięcie w muzycznym dorobku nowoorleańczyka. I trudno się z nimi nie zgodzić.
Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem Wayne'a tak znużonego, pozbawionego natchnienia i polotu, jak to ma miejsce na "IANAHB II". Zdarzały mu się w karierze momenty słabsze, ale wynikały one głównie z, powiedzmy, kontrowersyjnego gustu muzycznego (vide "Rebirth") albo słabszej selekcji beatów, niż postawy samego rapera, który niemal zawsze rapował z wyraźnie słyszalnymi entuzjazmem, werwą i pasją, po prostu dobrze się bawiąc. Tutaj tego wszystkiego zdecydowanie brakuje. Nie jest to krążek ewidentnie zły, raczej do bólu przeciętny, nie wywołujący żadnych specjalnych doznań, sklecony jakby na kolanie, w pośpiechu. Momentami wręcz nudny. Gdybym wiedział, że tak na pewno nie było, pomyślałbym, że Lil Wayne nagrywał ten album podczas niedawnego pobytu w szpitalu, nie do końca sprawny, w dodatku zamulony przeciwbólowkami.
Problemy "IANAHB II" nie kończą się jednak na wypływającej z tego longplaya flegmatyczności, problemów należy również szukać na innych płaszczyznach - tekstowej na przykład. Wygląda na to, że Lil Wayne'owi powoli kończą się liryczne naboje, a tymi, które jeszcze mu pozostały, zazwyczaj pudłuje. "IANAHB II" zawiera standardowy zestaw tematyczny Wayne'a - seks, narkotyki, przemoc, te sprawy. Nie jest to bynajmniej zarzut, w końcu trudno wyobrazić sobie Weezy'ego w mosdefowskim wdzianku; zarzutem jest już natomiast fakt, że raper najwyraźniej stracił owo słynne wyczucie, które w przeszłości z powodzeniem pozwalało mu balansować na cienkiej linii pomiędzy wersem znakomitym a żenującym. Owszem, wciąż trafiają mu się celne linijki, ale przeważają niestety te kompletnie chybione. Gdy raz na jakiś czas zarapuje "She said my dick could be the next black president" czy "She swallow so many nuts, you fuck around find a squirrel in her throat", możemy się pośmiać, ale już głupie porównania ("I make her take this dick like advice", "I hope that pussy warmer than luke, and sweet as Godiva/Suck this dick and swallow that nut, and call it penis colada" czy "I play that pussy like Mozart") albo mierne punchline'y ("These niggas think they hard, these niggas just nipples"), których w przeszłości bywało znacznie mniej, czujemy raczej niesmak. O tak - Lil Wayne dawno już nie był w tak słabej formie. Dość powiedzieć, że został przyćmiony chociażby przez energicznego Gunplaya w "Beat The Shit" czy będącego chyba w życiowej formie Guddę Guddę, który swoją zwrotką w "Gunwalk" ma szansę pozbyć się ciążącej na nim opinii miernoty.
Album częściowo ratują mocne single. Szajbnięte "My Homies Still" (swoją drogą - czemu najbardziej szalony, typowo wayne'owski kawałek znalazł się dopiero w trackach bonusowych?!) i "No Worries", hitowe "Bitches Love Me" z absurdalnie wciągającym refrenem Picassa z krainy turpistów (© Mateusz Natali) czy "Rich As Fuck", w którym T-Minus po raz kolejny zaprezentował swoją producencką wirtuozerię - to wszystko utwory bardzo dobre. Do tego można dodać niezły dubstep w "Beat The Shit", przyjemne "Days And Days" czy bodaj najlepsze na płycie, wyprodukowane przez Cool & Dre "God Bless Amerika", gdzie Wayne dla odmiany pokazał, że potrafi jednak złożyć sensowny tekst na poważny temat. Ale cała reszta to albo wyroby bardzo przeciętne (mimo wszystko zmarnowany potencjał "Trippy", nieco przynudzający trap w "Gunwalk"), albo zupełnie beznadziejne. W tej drugiej kategorii królują osadzony na fatalnym beacie Soulja Boya "Wowzers", pozbawione dobrego smaku "Back To You", a także kolejne nieudane eksperymenty z muzyką rockową w "Hello" czy "Hot Revolver".
Przed kilkunastoma dniami portal TMZ postawił świat hip-hopu na nogi, ogłaszając wszem i wobec, że Wayne jest poważnie chory, ale pogłoski o śmierci rapera okazały się na szczęście mocno przesadzone. Niestety, dużo więcej prawdy w pogłoskach o artystycznej śmierci wariata z Nowego Orleanu. Za "IANAHB II" dwója z plusem; możliwość poprawy - zapewne dopiero przy okazji "Tha Carter V".