Lil Wayne "I Am Not A Human Being II" - recenzja nr 2
Jeśli miałbym wskazać swoje typy co do pretendentów do miana najbardziej wpływowych raperów ostatniego dziesięciolecia jestem przekonany, że Lil Wayne byłby w czołowej trójce. Raper, którego się kocha albo nienawidzi, irytujący swoim wyglądem i głosem, zachwycający wieloma mocnymi punchline'ami i metaforami. Człowiek, którego życie przypomina roller coaster, pełen wzlotów i upadków. Mimo, że 27 września skończy dopiero 31 lat jego dorobek artystyczny jest godny pozazdroszczenia. Ten rok to czas premiery jego jubileuszowej, dziesiątej solowej płyty. Weezy po raz drugi zaprzecza, że jest zwykłym śmiertelnikiem. "I Am Not A Human Being II" nadeszło i pokazało co tak naprawdę prezentuje obecnie artysta z Nowego Orleanu.
Plotki o jego rzekomej emeryturze po "Tha Carter IV" okazały się (na szczęście) zwykłą bujdą na kółkach. Czy druga część "I Am Not A Human Being" jest solidnym materiałem, podobnie jak pierwsza część? A może to krążek jeszcze lepszy? Przed odsłuchem pytań wiele, po odsłuchu można było je zweryfikować.
Słuchając tego albumu przeciwnicy auto-tune oraz cukierkowego brzmienia będą cierpieć. Produkcję można znienawidzić, chociaż otwierający krążek "IANAHB" nic takiego nie zwiastuje. Bądź co bądź jednak Weezy postawił na specyficzny rodzaj bitów, które mogą nie przypaść każdemu. Dla mnie to jednak petarda na petardzie, mieszanie styli do oporu, zdecdowane ukazanie jak wszechstronny potrafi być Weezy. Nie nudziłem się ani trochę, biorąc oczywiście tylko i wyłącznie kwestię muzyczną. Obawy miałem tylko i wyłącznie do tego jak zaprezentuje się nam sam gospodarz, człowiek którego kariera w ostatnich latach to niesamowity roller coaster, oczywiście biorąc pod uwagę poziom nagrywanych zwrotek. Dwayne Carter dał nam się poznać w wielu wydaniach. I podobnie jest na tym albumie.
Ten album to nie pełnia możliwości dumy Nowego Orleanu. To nawet nie 50% tego, co jeszcze dać nam może as wytwórni Cash Money. Zresztą sam Carter mówił, że "I Am Not A Human Being II" to album, do którego niespecjalnie się przyłożył i tak naprawdę mało obchodzi go to ile egzemplarzy zostanie sprzedanych. Słuchając albumu można więc odnieść wrażenie, że momentami jest to robione na siłę, chociaż jednoznacznie nas nie odrzuca. Jest kilka petard, cała reszta to solidne tracki. Ludziom, którzy oczekiwali nowego materiału od Lil Tunechi'ego to w zupełności wystarczy. I właśnie takie jest moje stanowisko. Album nie jest szczytem możliwości gospodarza, ale jest to na tyle spójne i pasujące do siebie, że ciężko uznać go za rozczarowanie.
Weezy przyzwyczaił nas do tego, że potrafi rzucać świetnymi punchline'ami, a ponadto dopełniać warstwę liryczną kilkoma "sucharami". Tak jest i tym razem. Chociaż trzeba przyznać, że w kwestii lirycznej z roku na roku Weezy idzie coraz niżej. Podobnie jest zresztą w kwestii flow. Słuchając Lil Wayne'a od kilku ładnych lat można to zaobserwować. "Tha Carter III" miało swoją premierę 5 lat temu, porównajcie tamten okres z obecnym. Różnica jest spora, chociaż nie ma mowy o całkowitej śmierci Weezy'ego jako rapera. Na szczęście o prawdziwym zgonie także nie mówimy, chciaż sami wiemy jak nieciekawe perypetie miał Dwayne Carter niedawno. Nie od razu stałem się fanem tego skrzeczącego wariata. Kiedyś zdecydowanie bliżej było mi do życzenia mu jak najgorzej niżeli kibicowaniu i życzeniu kolejnych sukcesów. Dziś spokojnie mogę powiedzieć, że Lil Wayne to dla mnie jeden z najważniejszych artystów naszych czasów a jubileuszowy, bo dziesiąty solowy album studyjny to zdecydowanie solidna robota, której warto jest poświęcić czas. Oczywiście, krążek nie pozbawiony jest wad (Soulja Boy, kilka słabych bitów), ale jako całość przezentuje się niezwykle solidnie, a gościnne występy takich asów jak Juicy J, czy Gunplay tylko pomogły podnieść ocenę płycie.
Podsumowując, Lil Wayne serwuje nam dobry prognostyk przed nadchodzącą premierą piątej części z serii "Tha Carter". Wydaje album, na którym nie prezentuje pełni możliwości, ale jest to wystarczający poziom by dodać krążek do listy najważniejszych i najciekawszych premier tego roku już teraz. Raz, ze względu na samą ksywkę, a dwa - to po prostu solidny album, który w wielu rankingach powinien być na wysokiej pozycji. Ja jestem w stu procentach zadowolony, wiem dobrze że drugiego "Tha Carter II", bądź "Tha Carter III" nie dostaniemy, a mam kilka swoich faworytów, które z mojej playlisty szybko nie zejdą. Czwórka, nawet z plusem - z czystej sympatii do tego wariata.