Kiedy dwa lata temu recenzowałem czwarty "Kodex", trochę na niego posmęciłem. Przede wszystkim doskwierała tamtejsza nuda, a klimat dwóch pierwszych płyt gdzieś umknął. Co więcej, zaproszeni na płytę raperzy zaoferowali słuchaczom jakieś odrzuty, a przecież możliwość dogrania się na "Kodex" powinna być, przynajmniej w teorii, swego rodzaju nobilitacją, nieprawdaż? Ostatecznie jednak uznałem, że album jako taki się wybronił, gdyż kilku gości dało radę, a to, co najważniejsze - czyli produkcja - zostało dopracowane w stu procentach.
"Kodex V" mógłbym opisać w ten sam sposób... Czyli ogólnie rzecz biorąc, nie jest tak źle, prawda? Błąd! Mam na myśli to, że mógłbym go opisać w dokładnie ten sam sposób, podmieniając jedynie ksywki i tytuły numerów. Jako że ta recenzja pojawia się dość późno, pozwólcie, że w związku z tym zadam wam fundamentalne pytanie. Czy ktokolwiek z was jeszcze pamięta o tej płycie? Jeżeli odpowiadacie ciszą, to wiedzcie, że to najlepsza recenzja tego albumu jaka tylko może powstać.