Joell Ortiz to mój ulubiony członek superkolektywu Slaughterhouse, jego karierę śledzę od startu i gdyby nie połączenie sił z Royce'em, Crookedem i Buddenem... to trzeba by przyznać, że spory z niego pechowiec. Precyzując - solowa kariera Ortiza rozwija i układa się dużo gorzej, niż wskazywałby na to potencjał oraz przewidywania.
Po wydaniu debiutu w Koch Records okrzyknięty był kolejną nadzieją Nowego Jorku (czy wręcz typowany na następcę Big Puna!), na mixtape'ach rozpędzał się coraz bardziej a świetny singiel "Call me" z Novelem robił wielki apetyt na drugi album. Co było dalej? Zamieszanie z wytwórnią, duża obsuwa i wydanie "Free Agent" w momencie, gdy każdy zdążył już o nim zapomnieć. "House Slippers" również ukazuje się po cichu, bez większej promocji, do tego zilustrowane okładką... sami widzicie jaką. Jak ma się poziom trzeciego oficjalnego albumu członka Slaughterhouse do jego umiejętności i potencjału?