Frankie Cutlass "Politics & Bullshit" (Klasyk Na Weekend)
Już w 1993 roku Frankie Cutlass pokazał, że latynosi potrafią produkować hip-hop w najlepszej formie. Udało mu się wypromować pierwszy hit zatytułowany "Puerto Rico", ale to drugi album niesamowitego talentu pochodzącego ze Spanish Harlem w Wielkim Jabłku jest najlepszym dokonaniem w jego dyskografii.
Nie tylko ze względu na obsadę, która oprócz Evil Twins mieści na jednym krążku takich mistrzów stylu jak Kool G Rap, Mobb Deep, M.O.P., Fat Joe, Big Daddy Kane, Smif-N-Wessun, Redman czy Heltah Skeltah. Bardziej ze względu na to, że podkłady znajdujące się na tym krążku są jasnym sygnałem - "tak, jestem tym koleżką, którego słuchają nowojorscy latynosi i potrafię robić kawałki specjalnie dla nich, ale potrafię też robić kawałki dla każdego kto kocha prawdziwy rap". W ten sposób powstała historia, bo "Politics & Bullshit" z 1997 roku jest pełne kawałków olbrzymiego kalibru, collabos, które są unikatowymi połączeniami i bitów, które sprawią, że musisz ustawić bas i dać głośniej.
Na dzień dobry dostajemy solidny zastrzyk basu w postaci "Feel The Vibe" w którym Rock i Ruck z Heltah Skeltah do spółki z Rampagem i DJ'em Doo Wop rozbujają was tak, że do końca albumu ciężko to powstrzymać. Klimat zmienia się wielokrotnie, krążek jest bardzo różnorodny, ale czymś co trzyma go razem jest niesamowicie trafiony mix, wokale brzmią surowo i brudno, całość dudni bardzo mocno, ale efekt jaki to tworzy jest prze-ko-zac-ki. "Politics & Bullshit" ma mnóstwo do zaoferowania fanom nowojorskiego hip-hopu z czasów powstania płyty. Raz M.O.P. nawijają na pozornie nie pasującym do nich za grosz słodkim bicie w nieco "scarface'owym" klimacie, raz Keith Murray, który nawija tutaj taką zwrotkę, że nie ma NIC do dodania na bicie ciężkim jak skała, proste instrumentalne motywy i perkusja konsekwentnie uderzająca z niespotykaną mocą... Po chwili wjeżdża General Steele ze Smif-N-Wessun (czy jak wolicie Cocoa Brovaz) i flow hipnotyzuje i wkręca. To tak wygląda cały czas, uwierzcie. Nie ma tu przypadkowych fragmentów. Kto to jest June Lover? Nie mam pojęcia, nigdy wcześniej nie słyszałem gościa, a wujek Google na jego temat milczy, a ten nawija tutaj obok Redmana w najlepszej formie i Sadata X i nie odstaje na krok. Jego otwarcie w numerze "You & You & You" mówi za siebie. W prawdziwym hip-hopie tak jest. Możesz pokazać się raz i zostawić po sobie coś co stanie się nieśmiertelne. To tylko część wielkości tego diamentu, który wyszedł spod palców 26-letniego wówczas Frankiego.
Singlem, który bardzo pomógł tej płycie było oczywiście "Boriquas On Da Set" - stricte latynoski, oparty na jednym uderzeniu klawisza w wysokiej tonacji i naiwnej melodyjce w tle. Tak mało potrzeba, żeby wyrazić tak wiele. Nie wiem czy nie większym sztosem jest znajdujący się w połowie tracklisty (oryginał jest na końcu!) remix, w którym pojawiają się tylko Fat Joe i Doo Wop. Doo Wop nawijający tak, że dotrzymuje kroku jednemu z najlepszych MC's w historii Bronxu. Połączenie prostego cuta "Mic check, Boriquas on the set" z niesamowitym smyczkowym samplem w refrenie daje tak niesamowity klimat, że moja uwaga w tym momencie nie rejestruje niczego co się dzieje wokół oprócz tego numeru. Dla mnie każdy track spośród dziewięciu (nie licze intra i skitów) jest ponadczasowy i wyjątkowy. Ile razy mamy okazję usłyszeć kawałek łączący style Kool G Rapa, Mobb Deepów i M.O.P. u szczytu ich umiejętności? Ile znacie tracków w których czwórka legend z Juice Crew - Big Daddy Kane, Craig G, Biz Markie i Roxanne Shante spotyka się długo po złotych latach Cold Chillin'? Swoją drogą zwrotka Kane'a zamykająca "The Cypher Part III" to partia tytaniczna, pokazująca jak bardzo ponad przeciętną rapowych umiejętności od zawsze znajdował się jeden z największych.
Jedyny solowy kawałek na płycie dostał tutaj Roc-City-O, którego kojarzy z pewnością mniej z was niż wyżej wymienionych... Co z tego? Gość prawdopodobnie zalicza numer życia, a jeśli nie to boję się pomyśleć jakie sztosy miał na koncie. Wiem natomiast jakie sztosy mieli na koncie Busta Rhymes, Keith Murray czy Redman, a mimo to nadal uważam, że ich udziały na tym krążku powinny być highlightami ich karier. Nie umiem postawić tej płycie żadnych zarzutów, tkwię w przekonaniu, że ich nie ma, a miana klasyka nie może jej odebrać sam fakt, że na brzmienie ksywy Frankie Cutlass entuzjastycznie zareaguje mniej słuchaczy niż na brzmienie ksyw gości tej płyty. To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy. Puśćcie sobie na dobrym soundsystemie albo słuchawkach i przekonajcie się, że latynosi nie rozumieją mniej z syfu i uroku ulic NYC. Frankie Cutlass is the motherfuckin' man.
@Zeus - Awwww MAN! To video jest mega. Nie widziałem nigdy. Dzięki wielkie!