20 lat temu wyszło "Na Legalu?" - zbieramy wspomnienia Peji i Decksa
To już 20 lat od premiery jednego z największych klasyków w polskim rapie! Równo dwie dekady temu ukazało się "Na Legalu?", płyta która zmieniła wiele, ale której popularność rosła stopniowo. Jak wspominają to sami twórcy?
Dziś Peja opublikował obszerny post z rocznicową refleksją na temat albumu i jego znaczenia:
"No dobra... Też skreślę tych kilka słów. W sumie to album dla mnie wiele znaczący. Sięgałem po niego w wielu okresach mojego życia Za każdym razem odkrywając go na nowo. Zarówno plusy jak i tzw. mankamenty. Szukałem w nim tez siebie z czasów kiedy wszystko wydawało się bardziej proste choć życie mocno to weryfikowało, bo łatwo nigdy nie było, nie jest i raczej już nie będzie. Ten krążek to dla mnie więcej niż przełom w muzyce. Pomijając, fakt iż zapewnił mi "muzyczną nieśmiertelność" czy chuj wie jak to zdefiniować jest znakiem czasów, w których przyszło mi egzystować jako raper idealista:) Jak wiele od tych 20 lat się zmieniło najbardziej wiem ja sam. Jak bardzo ewoluowałem lub jak kto woli regresuję wiecie i Wy. Jedno jest pewne. Ta płyta stanowi przykład w jaki sposób muzyczna autentyczność, szczerość i pasja z jeżyckich podwórek wyprowadziła rapowy nurt na ówczesne salony. Coś co dzisiaj jest w zasadzie standardem wtedy budziła moje wątpliwości. Nigdy nie chodziło mi o masowego słuchacza. To czasy kiedy rapu słuchali fani rapu i tworzyli go autentyczni twórcy budujący swój background na milionach przegrywanych płyt (!) na kaseciaku. To czasy kiedy chciano już wtedy ten nurt ugrzecznić i promować w mainstreamie na własnych zasadach wyznawanych przez tzw. muzycznych gigantów. To czasy kiedy z rapu w tradycyjnych mediach drwiono podobnie jak w ówczesnym środowisku muzycznym. Raperzy robili sobie zdjęcia z prawdziwymi fanami, bo ich rozpoznawalność była zarezerwowana wyłącznie dla ludzi w temacie. Nie było randomowych odbiorców, ludzi z social mediów i youtubea, które wtedy nie istniały. Nie było raperów z castingów i żadnych podrabiańców, co najwyżej takimi określano po prostu sofciaków nie mających ulicznych creditsów (a uliczni raperzy nie byli wtedy pajacami) jednak zawsze ktoś ich jednak na mieście kojarzył. Nie było rankingów popularności i pogoni za liczbami (tymi wirtualnymi i tymi na bankowych kontach). Rzadko pisywali o nas w Machinie i innych muzycznych pismach, które z czasem upadły w odróżnieniu od rapu. Pomogliśmy sobie sami tworząc prasę, portale, szyjąc ciuchy i organizując koncerty. Za farmazony byłeś wyśmiany i wyjaśniony prosto w ryj a nie na internetowych forach. Jeśli podpadłeś środowiskowo to Cię po prostu pocisnęli lub nawet wykluczyli. Nikt nie gryzł się w język i nie nabierał wody w usta w imię wymiernych korzyści biznesowych. Kiedy wyjebało centralnie wszyscy chcieli już z rapem romansować. Nawet nagradzać. Nie każdy w to poszedł, bo pamięć choć czasem ulotna nie pozwoliła zapomnieć momentów kiedy nikt nie chciał podać pomocnej dłoni chłopakom z basementu. Jedna z pań na Woronicza powiedziała mi kiedyś: "Zrobimy z Ciebie nowego Muńka. My jesteśmy fabryką. My nie wyjmiemy Cie z podziemnego przejścia gdy grasz tam za drobniaki. Przyjdziemy do Ciebie gdy już z gitarą to przejście opuścisz". Osobiście szanuje Muńka i kompletnie nie wiem po chuj przytoczyła jego przykład, jeśli jednak miałem jakikolwiek cień wątpliwości to szanowna seniorka położyła na nie ostry cień mgły parafrazując klasyka. Jak trudno było działać w sposób niezależny, znosić ignorancję i niekompetencję dziennikarzy, ich nieznajomość gatunku samego w sobie i setki innych niedorzecznych historii gdy większość z naszego rocznika wkroczyła do głównego nurtu wiemy tylko my sami. I choć dzisiaj "rap" na każdym kroku wychodzi z lodówki a rebelia kojarzy się nam z serią Star Wars na VHS-ach śmiem twierdzić, iż mimo pokoleniowej zmiany do zmiany pozostało jeszcze bardzo wiele. Do "Na legalu?" sięgam też czasem aby dowiedzieć się ile zostało ze mnie tego starego-młodszego Ryśka. Chyba jednak wciąż sporo."
Mamy dla Was również komentarze wystosowane przy innych okazjach. Tak sam proces tworzenia wspominał Peja w 3 części książki "To nie jest hip-hop. Rozmowy":
"Z 'Na legalu?' było tak, że teksty na tę płytę napisałem bodaj w kilka dni. Siedziałem sobie z walkmanem, słuchałem któregoś z mixtape’ów DJ-a Twistera, na którym był kawałek Krumb Snatchy z absolutnie wyjebanym podkładem. Napisałem pod to „Właściwy wybór” i jeszcze trzy inne numery. Byłem wtedy u mojej ciotki, która wyjechała gdzieś za granicę, i pilnowałem jej psów. Sam nie miałem w mieszkaniu prądu i wody, więc pasował mi taki układ. A jeszcze u ciotki była pełna lodówka. Wiosną 2000 roku wyprowadziłem się z Jeżyc na Grunwald i miesiąc w miesiąc płaciłem dziewięćset złotych za kawalerkę. 'Na legalu?' wyszło dopiero w grudniu 2001, więc do tego czasu – prawie dwa lata – łatwo nie było. Grałem w klubach imprezy jako DJ, jeździłem na swoje koncerty, ale to nie zawsze zapełniało lodówkę i pozwalało opłacić rachunki."
W trakcie prac nie brakowało trudnych momentów, o czym Peja opowiedział także ostatnio w rozmowie z Freshmagiem:
"W międzyczasie przytrafiła nam się jeszcze taka okropna historia, o której kiedyś wspominał Magiera. Wszedł na pulpit, otwiera folder „Na legalu?”, a tam nic nie ma. Kompletnie nic. Pamiętam termin „zapętlił mi się dysk”, którego definicji do dziś nie zrozumiałem (śmiech). Staliśmy wtedy na Grochowskiej pod sklepem i Decks prawie z łzami w oczach mówił, że została nam już tylko pętla na szyi z kamieniem i skaczemy do Warty (śmiech). To była moja najlepsza płyta i wiedziałem, że warsztatowo to jeszcze podołałabym to odtworzyć, ale emocjonalnie nie dałoby rady, gdyż wtedy byłem gorliwym wyznawcą tzw. nagrań jednego podejścia. Zebrałem się do kupy i pojechałem jeszcze raz do Magiery na kolejne trzy dni i nagrałem ponownie „Randori”, „Kolejny stracony dzień”, „Głuchą noc”, „Mój rap moja rzeczywistość” i jeszcze ze dwa inne numery, bo resztę uratowaliśmy ze zgranej płyty CD. Słuchacze tak naprawdę otrzymali płytę składak, bo dostali utwory, które zachowały się ze zgrywki ze stołu z dobrze ustawionymi wokalami. Niestety nie można powiedzieć, że nie dało się tego jeszcze dopieścić. Perspektywa nagrania całości mnie wręcz przerażała, więc zgodziłem się na wykorzystanie zachowanych plików. Uratowaliśmy tylko to co się dało. Nie chcieliśmy ciąć na siłę niektórych rzeczy. Zostały też odrzuty z babolami, które mam na dysku. Ogólnie to się cieszę, że nam to gdzieś spierdoliło, bo zrobiłem to o wiele lepiej. Np. na raz wbiłem „Nie kocham hip-hop” i to tak zostało, razem z refrenami. Moim zdaniem to płyta niedokończona (śmiech). Może kiedyś powinniśmy ją nagrać ponownie."
Potrzebny był też ponad rok, by płyta na dobre wystrzeliła, o czym też Peja opowiedział Freshmagowi:
"To był jeszcze grudzień 2001. Byłem załamany klipem do „Mój rap…” - tym trzymaniem w pseudo kajdankach, te niewyjściowe mordy heh. Straszne to było. Nie mieliśmy wtedy możliwości takiej ingerencji, jak to jest teraz przy montażu. Przychodził pan reżyser Latkowski i robiło się to na trzy duble i koniec klipu. Nie jak teraz, że sobie siedzisz, sam montujesz, pooglądasz w kompie i tu cofniesz, tam przypniesz itd. Poszło w eter i odbiór był taki sobie. Ale np. Sokół lobbował to ze swojej strony i polecał całą płytę, a szczególnie „Kolejny stracony dzień”. On doceniał takie „stotytolingi”. Wtedy wyszedł numer „Jest jedna rzecz” i Viva Polska! zaczęła to grać non stop. Cały kraj zwariował i wtedy już poszło z koncertami. No i dopiero pod koniec 2002 „Głucha noc” i potem luty 2003 reedycja oraz „Na legalu +”. Wtedy już była masakra - wywiady, telefony, koncerty. Reklamodawcy wtedy co prawda nie podbijali tak chętnie jak dziś, ale medialnie byliśmy praktycznie wszędzie – TVP i główne wydanie Wiadomości, Telexpressy, Wyborcze, Przekroje, Hip-Hop Opole, większe i mniejsze media muzyczne. To było duże zaskoczenie. Tym bardziej, że wycenili nasze zarobki na 700 tys. zł za „Na legalu?”. Tak wtedy spojrzeliśmy na siebie z Darkiem i zapytaliśmy się siebie, gdzie jest ten hajs? W tamtym czasie nikt nie ogarniał jeszcze czym jest OLiS, który drukowano raz w tygodniu w jakiejś gazecie. Byliśmy bardziej gośćmi z garażu, niż ludźmi od Piotrka Metza. Byliśmy wtedy jeszcze nieświadomi tego wszystkiego, a ktoś tam trzepał za nas kapuchę."
Natomiast w najnowszej 4 części "To nie jest hip-hop. Rozmowy" tak zamieszanie po premierze wspominał DJ Decks:
"Dzięki „Na legalu?” mogłem przestać martwić się o pieniądze, nie musiałem dłużej szukać dodatkowej pracy. Wiadomo, że z rozliczeniami za płytę z Arkiem Delisiem były i nadal są cyrki, ale przez to, że graliśmy mnóstwo koncertów, które zresztą sami sobie bookowaliśmy, było naprawdę OK. Rozpoczął się boom w całym kraju na naszą muzykę. Nagle staliśmy się rozpoznawalni – również za sprawą „Blokersów”, którzy odbili się dużym echem. Uważam zresztą, że udział w tym filmie nie wyszedł nam – w przeciwieństwie do Eldoki – na złe. Moja popularność nie była oczywiście tak duża jak w przypadku Rycha, ale i tak dało się ją odczuć. W 2003 roku zagraliśmy przecież transmitowany w TVP2 koncert w krakowskim Studiu Łęg, a jak pojechaliśmy kiedyś na wywiad do Vivy, to wszyscy pracownicy nucili refren do „Mój rap, moja rzeczywistość”… Działo się. Na koncerty zapotrzebowanie było do tego stopnia, że zdarzyło się, że występowaliśmy jedenaście dni z rzędu. Wracaliśmy na przykład pociągiem ze Szczecina do Poznania, w skrytce na dworcu zostawiałem gramofony, jechałem na chwilę do domu, po czym znowu na dworzec, żeby kuszetką pojechać do Przemyśla. Raz nawet leciałem na koncert awionetką…"
A poniżej przypominamy nasz najnowszy wywiad z Peją, który w ubiegłym roku przeprowadził Hirek Wrona