Jon Connor "SOS" - recenzja pierwszego albumu od 7 lat!
Wchodząc do kasyna i mając zamiar "zagrać va banque" masz dwie opcje - albo wielka wygrana, albo wychodzisz spłukany. Podobnie jest z Aftermath - jeśli Ci się poszczęści, stajesz się kolejną gwiazdą światowego formatu (The Game, Kendrick Lamar, Anderson .Paak). W przeciwnym wypadku kończysz jak przykładowy Bishop Lamont - kilka lat w plecy, brak wydanego albumu, hype zredukowany do minimum i garstka lojalnych fanów zamiast milionów słuchaczy. Tuż po "Compton" mozna było się spodziewać, że były Freshman XXL'a Jon Connor wreszcie wystrzeli i zrobi karierę, na jaką zasługiwał rapowymi umiejętnościami i mikrofonową charyzmą. Okazało się jednak, że podpisanie kontraktu z Dre przyniosło wręcz odwrotne skutki...
Jona Connora spotkał niestety los podobny do Bishopa, a wielokrotnie zapowiadany i przekładany na przestrzeni lat debiut w Aftermath "Vehicle City" bezpowrotnie trafił do szuflady Doktorka... Finalnie jednak wymiatacz z Flint w stanie Michigan postanowił nie dać za wygraną i w zeszłym roku, po kilkuletnim "stażu" w wytwórni Aftermath, opuścił jej szeregi, a pod koniec kwietnia wreszcie ukazał się jego długo oczekiwany longplay!
Na wydanym już niezależnie "SOS" nie zabrakło szczerego rozliczenia z przeszłością i wersów odnoszących się do relacji z Dre (kończące album "Outro"), ale też agresywnie wyrzucanych z prędkością karabinu wersów ("Vehicle City"), społeczno-politycznych komentarzy ("Black", "The Procedure"), utworów niosących inspirację, numerów spokojniejszych, zahaczających o r&b i poruszających kwestie damsko-męskie (od zauroczenia w "Beautiful", po złamane serce w "The Break Up Song"), czy wreszcie tych będących wyrazem wdzięczności dla wiernych fanów, którzy pozostali przy Connorze, wspierając go pomimo wszystkich wzlotów, upadków oraz... wydawniczej ciszy.
Czy jest to ten krążek, na który czekaliśmy od kiedy wspaniale zapowiadający się MC podpisał kontrakt z westcoastowym gigantem? Ciężko powiedzieć - matką rozczarowań są wszak wygórowane oczekiwania. Ja osobiście podszedłem do "SOS" nie przez pryzmat oczekiwań, a po prostu zwyczajnie jako dawny słuchacz, ciesząc się, że uwielbiany przez niego MC wrócił! Na pewno nie stracił Connor umiejętności rapowych i pazura na mikrofonie - wciąż jego prezencja i pewny siebie wokal robią wrażenie, przykuwając do głośnika.
Zmieniło się może nieco brzmienie, co jednak zrozumiałe biorąc pod uwagę taki odstęp czasu. Może nie wszystkie bity same w sobie zapadają w pamięć, może parę kawałków niewiele wnosi i przydałoby się coś więcej na kształt pamiętnych singli sprzed lat takich jak "No Thrillz" czy mojego faworyta "Don't Wanna Be", ale jednocześnie otrzymujemy numery takie jak pełne pasji, dające siłę i motywację "Morning Motivation" z Dizzym Wrightem, kapitalne, nostalgiczne "Words To My Younger Self", a obok mrocznych, okołotrapowych bangerów zajawkowy, true schoolowy "The Cypher" m.in. z A-F-R-O, Termanologym czy bratem Royce Da 5'9"'a Kid Vishisa. Jednym z mocniejszych punktów jest też z pewnością pełne real talku "The Code".
Wyrzucając wyższe-niż-Boban-Marjanovic-na-szczudłach oczekiwania za okno, otrzymujemy w gruncie rzeczy bardzo solidne LP - różnorodne, poruszające wiele tematów i odwiedzające wiele muzycznych rejonów. "SOS" to swoisty comeback rapera okrzykniętego swego czasu mianem "The People's Rapper" - słuchając wieńczącego album 13-minutowego (!) "Reprise", pełnego wypowiedzi od fanów, przekonujemy się zresztą o tym, jaki wpływ miała twórczość Connora na jego najwierniejszych fanów. What more can I say? Dobrze widzieć Cię z powrotem, Jon! Szkolna czwórka z plusikiem.
Album dostępny jest we wszystkich platformach streamingowych - pod spodem odsłuch całości przez Spotify.
EDIT: A także wielki finał naszego Tygodnia z Jonem Connorem na Popkillerze - półgodzinny videowywiad z Jonem!