Mac Miller - Metamorfoza cz.2: Dalsza kariera i rozwój artystyczny
Artystyczna droga Mac Millera pełna jest zmian i ewolucji i z pewnością jest on jedną z tych osób, których nie da się zamknąć w jednej szufladce. Po przedstawieniu jego początków zapraszamy na część drugą!
„Macadelic”, czyli siódmy, obsadzony doborowym zestawem gości (m.in. Kendrick Lamar, Lil Wayne, Juicy J) mikstejp Maca to huczna celebracja sukcesu „Blue Slide Park”. W tym też okresie raper przeżywa kryzys kilkuletniego związku, a także fascynację innymi niż tylko niewinne jointy dragami. Poprzez długość materiału przewijają się ich rozmaite nazwy, najczęściej zaś kodeina, od której Mac na pewien czas się uzależnił: już w wejściu do „Loud” słyszymy „I got codeine in my cup, you can bet your ass I’m sippin”. Narkotyk ten będzie towarzyszył mu nie tylko podczas szalonych imprez („Luchy Ass Bitch”), ale także podczas egzystencjalnych przemyśleń („Thoughts From a Balcony”), czy zbliżeń z kobietą („Angels”). Na „Macadelic” bragga Maca jest bardziej bezczelna niż kiedykolwiek („Sniffin’ coke lines off my dick, she ridin’ on that train”), czego efekt jest w kilku utworach podsycany przez dobranie ciężkich, mrocznych, trapowych podkładów. Intensywny i destrukcyjny tryb życia odbija mu się chwilami bolesną czkawką, kiedy musi radzić sobie z agonią zjazdu, która – leczona kolejną porcją dragów - wpędza go w błędne koło („The Mourning After”), lub też gdy zadaje sobie pytania, co najlepszego robi ze swoim życiem („The Question”). „Macadelic” to także pole do kolejnych eksperymentów artysty, który coraz częściej sięga po śpiew czy mniej szablonowe techniki rapowania („Clarity”).
„Zmieniłem się. Stałem się bardziej perfekcjonistą we wszystkim, szczególnie w muzyce (...). To czasem doprowadza mnie do szaleństwa (...). Przez ostatnie półtora roku, wykonywanie na żywo „Knock Knock” sprawia mi radość, lecz gdy mówię tekst, nie czuję niczego”.
Czas prac nad drugim albumem studyjnym mocno wpłynął na osobowość rapera. Miał wtedy 21 lat, roczne zarobki rzędu kilku milionów dolarów, jednak katorżnicze trasy koncertowe, naużywanie używek i wewnętrzne bolączki przemieniły go we wrak człowieka. Potrzebował katharsis, które przywróci go na dobrą drogę, postanowił zatem zamknąć się w swojej jaskini i sanktruarium, czyli studiu, które urządził w piwnicy rodzinnego domu w Pittsburghu. Tam też przesiadywał całe dni, nie myjąc się i nie zmieniając ubrań. Jego celem było odcięcie się od całego świata, a przede wszystkim głównych, trapiących go problemów: zakończył toksyczny związek a także zaprzestał picia purpupowego syropu. Jako, że przez wyniszczający tryb życia przytył 15 kilogramów, zaczął biegać i przykładać większą wagę do zdrowia. Jak przyznaje sam Mac: „odseparowanie się od wszystkiego pomogło mi spenetrować mój umysł”.
W tym też okresie rozwija się w różnych kierunkach jako artysta: oprócz pracy nad albumem, wypuszcza jazzowe EP pt. „You”, zapowiada wspólne dzieło z Pharrellem, a także bierze udział w emitowanym przez MTV2 reality show „Mac Miller and the Most Dope Family”, które ukazuje przygody rapera oraz jego ekipy złożonej z współpracowników i najlepszych przyjaciół. Wtedy też Mac doszlifowuje swoje umiejętności i styl producencki, co owocuje pojawieniem się na „Watching Movies With The Sound Off” kilku podkładów autorstwa jego alter ego, Larry’ego Fishermana. Równolegle przedstawia swoje drugie alter ego, Delusional Thomasa, psychodeliczną postać ze spitchowanym głosem, która wykonuje wstęp do pierwszego utworu na nowym krążku, czyli „The Star Room” (zaś w przyszłości będzie tematem przewodnim jednego z mikstejpów).
„Watching Movies With The Sound Off” jest w dużej mierze inspirowany wyciszonymi filmami, które Mac obserwował podczas procesu tworzenia. Jest to zdecydowanie jego najbardziej osobiste, ale też najbardziej złożone dzieło w dyskografii, uwydatniające ogromną wyobraźnię i złożone postrzeganie świata, z jednej strony odmienne od prostolinijnego spojrzenia z wczesnych mikstejpów, a z drugiej strony będące bardziej skutkiem ewolucji, niż rewolucji. Można wnioskować, że oglądanie filmów przełożyło się na jeszcze bardziej obrazowy styl narracji (jak sceny przywoływane w „Avian”), zaś zażyła relacja z Earlem Sweatshirtem na znaczne poszerzenie słownictwa oraz pojawienie się szaleńczych wizji, jak chociażby w singlowym „S.D.S.”: „Close my eyes before I cross the street / Car about to hit me, then he ought to beep”. Punchline’y stały się bardziej przemyślane i trafne, jak chociażby w buntownicznym i absurdalnym, typowym dla zaproszonego Tylera, the Creatora „O.K.”: „I kill flows, think I need that tear on a tattoo”, lub w rozpędzonej, dzikiej eskalacji seksu w „Goosebumpz”: „When I die bet she fuck my hologram”. Wzrosła też rozpiętość tematów: retrospekcja w spowiedzi z niedawnego, burzliwego okresu w „The Star Room” i w opowieści o przedwczesnym dojrzewaniu w „Matches”, hołd i reminescencja po zmarłym przyjacielu w „REMember”, jak u również co bardziej wyszukane sposoby ukazywania swojej próżnej, hedonistycznej strony (jak chociażby hymn do waginy, „Youforia”). Różnica jest odczuwalna także w melorecytacji Maca, który porzucił dźwięczną, optymistyczną intonację na rzecz spokoju i zdystansowania w głosie. Produkcja tego materiału jest bardziej dopracowana i eklektyczna niż kiedykolwiek w jego projektach, poprzez zaproszenie do współpracy uznanych producentów elektronicznych (Flying Lotus i Diplo), charakterystycznych reprezentantów Odd Future (Tyler, the Creator i Earl), a także niezawodne legendy (Alchemist, Pharrell).
Kolejny solowy mikstejp, wypuszczony w 2014 roku „Faces”, to ciąg dalszy eksploracji najskrytszych zakątków umysłu artysty. Tym razem w lwiej części oparta jest na własnych, autorskich bitach, których styl ukierunkował tak, aby były idealnym tłem dla swojej nawijki. Zazwyczaj są to więc minimalistyczne kompozycje oparte na nostalgicznie brzmiących instrumentach i samplach, czasami zahaczające u cloud rap. „Faces” to kontynuacja odcinania się od nieskomplikowanego, łatwego w odbiorze ubogiego treściowo wydźwięku muzyki (tego samego, które przecież przyniosło dla Maca rekordy sprzedażowe) oraz brnięcie w niszę, zarówno pod względem brzmenia, jak i coraz bardziej wybujałych pomysłów i zawiłej liryki. Teksty tego mikstejpu są w dużej mierze inspirowane narkotykami: śpiewane, zamglone „Shapes and Colors” o LSD, surowe „San Francisco” o przygodach na kwasie, a także „Angel Dust”, czyli o „anielskim proszku” – fencyklidynie. Mikstejp roi się od ciekawych pomysłów, jak opowieść o swoich urodzinach i pogrzebie (w kolejno „Happy Birthday” i „Funeral”) lub udana imitacja flow kolejno Drake’a i Jaya-Z. Recenzując roku ten materiał stwierdziłem, że w końcu „Mac finalnie doszlifował swój styl”. Jak jednak pokazała przyszłość, nie było to prawdą, gdyż artysta zaczął powoli dryfować... w stronę dorosłości.
Po odejściu z Rostrum Records, przyłączywszy się do majorsowego labela Warner Music, w 2015 roku Mac zaprezentował swój trzeci studyjny materiał, „GO:OD AM”. Z okładki wita nas ziewająca twarz rapera, zaś intro „Doors” wprowadza nas w dość ospały sposób w krążek. Następny jednak utwór, „Brand Name” rozpoczyna się dźwiękiem budzika, wybudzając nas z letargu. Odsłuch materiału sugeruje jednak, że nawet jeśli w życiu Maca nie można mówić o stabilizacji, to jest na nią coraz bardziej gotowy i dąży do niej w najbliższym czasie. Leniwy, letni, opatrzony świetnym refrenem z asystą Miguela „Weekend” przywodzi na myśl raczej zasłużony odpoczynek po ciężkim tygodniu, zaś nawet imprezowy „Clubhouse” wypada spokojnie w porównaniu z dzikimi narkotykowami orgiami rodem z „Macadelic”. Sam artysta jest jednak pełen optymizmu: opowiada o czasie, kiedy ograniczył nieco imprezy i używki, co pozwoliło mu znaleźć swój dzienny rytm, determinowany przez obowiązki. Nie chcę sugerować, że zdziadział lub go wykastrowano, kto tak pomyślał, niech posłucha, jak rozpoczął „Break the Law”: „I wake up with the taste of pussy still in my mouth / Bitch in my bed, homegirl still asleep on the couch”. Należy jednak zauważyć jego nowe spojrzenie na pewne kwestie. Coraz dojrzalej mówi o wykorzystywaniu szans i przemijaniu („Doors”, „Time Flies”) oraz bogaceniu się („Rush Hour”, „100 Grandkids”), porusza też takie tematy jak uzależnienie od nazw na metkach („Brand Name”) oraz... rodzicielstwo. Co prawda, bez zapędzania się: „Zawsze miałem podejście „tak, miejmy dzieci”. Ale ten czas nadejdzie, nie jestem gotowy. Muszę nauczyć się samemu dorosnąć, zanim wychowam dziecko”.
Mac stał się kolesiem, który przez doświadczenia wie, w jakim miejscu znaleźć się już nigdy nie chce. Jak znaleźć złoty środek pomiędzy szalonym życiem gwiazdy, a priorytetami: pracą i relacjami z najbliższymi. Jak trzymać rękę na pulsie, kiedy powiedzieć „wystarczy mi już”. Nie sądzę, że kiedykolwiek jednak będzie można powiedzieć o Macu, że zanudza, ponieważ jego ogromna kreatywność sprawia, że będzie chciał cały czas zaskakiwać nowymi pomysłami. Poza tym, udowodnił już, że im jest bardziej dojrzały mentalnie, tym więcej do zaoferowania. Wątpię również, że zacznie odcinać kupony – bo robią to Ci, którzy zatrzymują się w miejscu bojąc się zmian. Mac Miller, który z jednopłaszczyznowego rapera ewoluował w pełnowartościowego artystę, z pewnością do tych ludzi nie należy.
A co do dwóch ostatnich materiałów Maca - "The Divine Feminine" sprzed niespełna 2 lat i wydanego na początku sierpnia "Swimming" - dajcie znać w komentarzach jak Wy je oceniacie i jak plasujecie na artystycznej drodze Millera.
Mac Miller - Metamorfoza cz.1: Początki i przyczyny sukcesu
Autor: Grzegorz Wojski