OFF Festival 2018 - zapis wrażeń
"Wróciłem!" - miałem ochotę zakrzyknąć z zachwytu, gdy po dwóch latach znów przekroczyłem bramy katowickiej Doliny Trzech Stawów. Po raz kolejny ów urokliwy zakątek stał się na kilka dni mekką fanów wszelkiej muzycznej alternatywy. Nie mogło tam zabraknąć również i mnie! Uzbrojony w akredytację dziennikarską przez dwa dni (musiałem niestety wyjechać wcześniej i odpuścić jeden dzień festiwalu) chłonąłem jak gąbka niesamowite brzmienia ze wszystkich zakątków świata.
Ten eklektyzm to coś, co ujęło mnie już dwa lata temu (o czym pisałem w tamtej relacji) - a w tym roku zachwyciło nawet bardziej. Chylę czoła przed organizatorami za dobór artystów. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie - jednocześnie grało dwóch wykonawców, znajdujących się na zupełnie różnych biegunach muzyki. Dla przykładu, gdy w sobotę Sceną Miasta Muzyki trzęśli Norwegowie z Turbonegro, grając soczysty, podlany dawką czarnego humoru punk rock, na Scenie Trójki Moses Sumney delikatnymi dźwiękami "Aromanticism" przenosił słuchaczy w krainę łagodności... W jednym miejscu na Ziemi na kilka dni spotkały się klasyki indie rocka, neofolk, plemienne brzmienia Ghany czy Turcji, polski alternatywny hip-hop (kapitalne występy zaliczyli Meek, Oh Why? i Legendarny Afrojax) gospel z delty Mississippi, subtelny francuski pop, mroczny "gotycki" pop, tchnąca duchem skutej lodem Islandii elektronika, morderczy black metal... i wiele innych. Prawdziwy muzyczny kalejdoskop i celebracja kreatywności.
Ulubione koncerty? Ciężki wybór, dlatego ogłąszam remis pomiędzy przybyszami z Dalekiego Wschodu - zespołem Wednesday Campanella - a "Afriką Bambaataą West Coastu" - Egyptian Loverem. Z reguły nie słucham j-popu, ale muzyka Wednesday Campanella - ciężki do jednoznacznej klasyfikacji miks EDM, popu, elektroniki, rapu - podbiła moje serce od razu. A sam występ również był cokolwiek nietuzinkowy - w pewnym momencie przeurocza wokalistka KOM_I tańczyła w obłoku zielonej tkaniny, a pod sam koniec spod sceny wyrósł wielki czarny "balon", który przetoczył się po publiczności...
A Egyptian Lover? Pierwsza klasa. Prekursor electro rodem z Kalifornii (a tym samym człowiek, bez którego nie byłoby brzmienia Zachodniego Wybrzeża, jakie znamy) zamknął pierwszy dzień festiwalu na Scenie Eksperymentalnej - grał o bardzo późnej porze (od 1.25 do 3.00), obawiałem się, że mało kto przyjdzie na jego show (tym bardziej, że w tym samym czasie na Scenie Leśnej grał popularny Jon Hopkins). Moje obawy okazały sie płonne - z każdą minutą w namiocie Sceny Eksperymentalnej pojawiało się coraz więcej ludzi, przywiedzionych nieśmiertelnym brzmieniem Rolanda TR-808. Greg Broussard to w rzeczy samej prawdziwy wirtuoz tej maszyny - rozkręcił bibę jakich mało, nie było na parkiecie osoby, która nie ruszałaby się w takt "egipskich" brzmień.
Czysty ogień dał wcześniej Bishop Nehru - ominął mnie początek koncertu (wszak wysłuchanie "Arahji" Kultu na żywo uważam za obowiązek), ale gdy doszedłem do sceny, nie miałem możliwości dobicia się do przodu przez tłum fanów machających łapami w rytm "Driftin'" na beacie Kaytranady. Bishop zaliczył nawet potrójny crowdsurfing, którego nie omieszkał nagrać na Instagramie. Miłym gestem był także hołd dla J Dilli.
Nieco rozczarował za to koncert jednego z headlinerów, M.I.A. - przez większość występu Maya miała problemy z mikrofonem, co rusz zwracała się do dźwiękowców o pomoc. Pod koniec jednak kryzys został zażegnany, a przy "Paper Planes" tańczyło się aż miło. Na długo zapamiętam także hipnotyczne koncerty Lonker See i Australijczyków z Rolling Blackouts Coastal Fever.
Poza koncertami można było wychillować przy obiadku, serwowanym przez masę różnorodnych food trucków - od soczystych burgerów, poprzez niesamowite glavice, aż po kulinarne eksperymenty Walentego Kani (ciekawostka - w tym roku jedno z dań na stoisku Kani przygotowała Big Freedia, królowa bounce'u występująca w niedzielę na festiwalu! Aż nasuwa się myśl - co by było, gdyby na kolejny festiwal Artur Rojek zaprosiłby Action Bronsona?). Ucztę dla duszy zapewniła Kawiarnia Literacka, gdzie odbywały się spotkania ze znanymi pisarzami (m.in. z Jakubem Żulczykiem). Jak zwykle świetnie wyposażony był OFF Market - gdzie można było kupić wszystko, od winyli i cedeków, poprzez ubrania (łącznie z okularami i skarpetami), aż po specjalny OFF-owy merch (i tu skarga - czemu nie było plakatów?!)
Słowem - to był fantastyczny festiwal. W letnim kalendarzu imprez uważam OFFa za pozycję obowiązkową. Taka dawka muzycznej mikstury działa niezwykle inspirująco... Sam Bishop Nehru powiedział mi, że jest zachwycony line-upem festiwalu, i znalazł tu multum materiału do samplowania.
Właśnie - wspomniałem, że przeprowadziłem wywiady z Bishopem Nehru i Egyptian Loverem? Już niedługo ujrzycie je na Popkillerze! Stay tuned! I do zobaczenia w przyszłym roku w Katowicach!
Zdjęcie u góry artykułu: Michał Murawski