Shannon "Cruz" Patterson (Koi Child) - wywiad (Czarodzieje z Oz #11)
Witamy w Popkillerowym Wywiadzie na Niedzielę - tym razem w wersji tekstowej. W zeszłym tygodniu w ramach naszego cyklu "Czarodzieje z Oz" prezentowałem Wam moje osobiste odkrycie muzyczne roku 2016 - balansujący między jazzem, rapem a psychodelą septet Koi Child, wprost z Fremantle w Zachodniej Australii. Pod koniec mojego obytu na Antypodach zawitałem do tej sympatycznej miejscowości, malowniczego portu "najsamotniejszego miasta świata" - Perth...Tam poznałem Shannona "Cruza" Pattersona, wokalistę Koi Child, z którym przy dobrym browcu uciąłem sobie długą pogawędkę o historii zespołu, o tym, jak powstał album "Koi Child", o fuzji jazz i hip-hopu i jej "istocie", o australijskiej scenie hip-hopowej... I nie tylko. Let there be jazz - zapraszam do lektury!
(Fotografia grupy u góry - aut. Matsu Photography)
TUTAJ znajdziecie angielską wersję wywiadu.
MW: Dzięki, że zgodziłeś się na wywiad. Muszę powiedzieć, że od pierwszego odsłuchu stałem się Waszym fanem. Uwielbiam fuzję rapu i jazzu, a Koi Child, dodając do tego jeszcze "kosmiczny", psychedeliczny sound, brzmi świetnie.
CP: Dzięki, stary.
MW: Znana jest historia powstania Koi Child - koncert we Fremantle, Kevin Parker był wśród publiczności, zaprosił Was, byście zagrali support przed jego koncertem na Rottnest Island... Ale cofnijmy się jeszcze dalej. Przed Koi Child grałeś w grupie Child's Play - jakie były jej początki?
CP: Poznałem Sama Newmana, gdy przybyłem do Australii, jakieś pięć lat temu. Spotkaliśmy się na kursie produkcji muzyki elektronicznej w Perth, w SAE - School of Audio Engineering. Chciałem nauczyć się tworzyć muzykę drum'n'bass - zapisałem się więc na ten kurs i pierwszego dnia poznałem Sama. W ramach jednego z projektów mieliśmy stworzyć utwór i Sam spytał mnie, czy mógłbym zarapować. Wtedy w ogóle się tym nie zajmowałem, Sam po prostu bawił się na koncertach w DJ'a, a ja tylko udawałem, że rapuję, mrucząc do mikrofonu jakiś scatting czy coś podobnego. Na potrzeby tego projektu napisałem jedną zwrotkę - dla mnie brzmiała cool. Zdecydowaliśmy więc, że będziemy dalej tworzyć utwory w takim stylu... Potem do zespołu dołączył Christian Ruggiero, obecny saksofonista Koi Child - tak powstało trio Child's Play. Nagraliśmy czteroutworową EPkę "Sounds from the Playground" i puściliśmy ją w świat. Później nagraliśmy jeszcze jedną, "Absent Minded", jakieś dwa lata temu. Graliśmy sporo koncertów w knajpach, gig typu "stoimy sobie w kącie i gramy, nikt nas nie słucha". Robiliśmy to głównie dla zabawy, ale trochę grosza też wpadło...
MW: Te EPki są jeszcze dostępne?
CP: Tak, wejdź na naszego Facebooka, tam znajdziesz link do obydwu EPek na soundcloudzie... Dwie EPki, łącznie 8 kawałków, plus 1-2 starsze utwory, które nagraliśmy jeszcze wcześniej.
Child's Play zyskało trochę fejmu, bo graliśmy koncerty w oparciu o nasz własny materiał. Zagraliśmy na "Hussle Hussle" we Fremantle - to taka hip-hopowa impreza raz w miesiącu, mieliśmy okazję także grać jako support przed bardzo znanymi australisjkimi MC... To sprawiło, że staliśmy się bardziej rozpoznawalni. Nie spodziewaliśmy się, że to tak daleko zajdzie. Zaczęliśmy brać to bardziej na poważnie. Mimo że mamy mało polubień na Facebooku, czuliśmy, że Fremantle nas zna. I pewnego dnia zagraliśmy ten koncert z Kashikoi.
MW: Jak się skumaliście z Kashikoi?
CP: Widzieliśmy ich raz na żywo, w któryś wtorek, w Mojo's. Byli rewelacyjni, czwórka świetnych instrumentalistów. Poznaliśmy się jednak już wcześniej, na imprezach i tym podobne.... Pamiętam, że raz rozkręciła się impreza w moim domu, zebrało się za dużo osób, ja chciałem już iść spać - więc wywaliłem z imprezy basistę i perkusistę Kashikoi! Zupełnie nie wyobrażałem sobie, że pewnego dnia będę razem z nimi w jednym zespole...
Graliśmy z Child's Play koncerty w pubie Sail & Anchor, w pewnym momencie zaczęliśmy zapraszać ludzi, którzy chcieli zagrać razem z nami, na jakichkolwiek instrumentach - gitarze, basie, perkusji... Sam, który teraz gra na puzonie w Koi Child, wpadł na pomysł, abyśmy zagrali razem z Kashikoi. Zgodziliśmy się, spędziliśmy jakieś trzy tygodnie na przygotowania, na zapoznanie się, na wyczucie wzajemnych vibe'ów itp. I to przywiodło nas do koncertu w X-Wray. Mieliśmy przygotowane kilka groove'ów, ale zasadniczo był to czysty spontan. Nie wiedziałem, jakich rapsów użyję do jakiego groove'u, w większości freestyle'owałem.
MW: Czy Child's Play było bardziej nastawione na "elektroniczny" hip-hop?
CP: Tak, na początku chcieliśmy tworzyć bardziej drum'n'bass i dubstep. Ale graliśmy kawałki w tempie bardziej nadającym się do rapu, z bardziej prominentnym basem... Z jednej strony bawiliśmy się elektroniką, z drugiej - dodawaliśmy np. saksofon.
MW: Czy spodziewałeś się, że Wasza muzyka będzie dobrze współgrać z jazzem Kashikoi?
CP: Tak - graliśmy już zresztą z kilkoma perkusistami, gitarzystami itd. I wyszło w porządku. Nie zależało mi, czy muzyka będzie akustyczna, czy elektroniczna - dla mnie ważne było tempo i beat. A Sam był szczęśliwy, mogąc grać na puzonie. Uznaliśmy, że wyjdze nieźle. Poza tym, mieliśmy okazję ujrzeć Robert Glasper Experiment na żywo - to także dało nam pomysł na współpracę z Kashikoi. Chcieliśmy poeksperymentować z takim rodzajem nu-jazzu. Nie sądziliśmy, że z tej kooperacji wyniknie coś więcej, myśleliśmy po prostu, że jak pójdzie OK, to fajnie, może któregoś dnia to powtórzymy.
MW: Na pierwszym Waszym łączonym występie w tłumie znalazł się Kevin Parker. Jak wyglądało Twoje spotkanie z nim?
CP: Ja pamiętam to tak... Przed koncertem byliśmy bardzo podekscytowani, bo widzieliśmy, że była spora publiczność -do tego stopnia, że przed wejściem do klubu ustawiła się kolejka. Ktoś podszedł do mnie i rzucił, że Kevin Parker jest w klubie. Ja nie wiedziałem, kim jest Kevin Parker... To znaczy, słyszałem o nim, słuchałem Tame Impala, ale nie czułem żadnej więzi z tą muzyką. Jarałem się faktem, że ktoś znany - do tego znany muzyk rockowy, facet z innej bajki - nas oglądał. Nas, hip-hopowców. Po koncercie wyszedłem na zewnątrz klubu na papierosa, wraz z moim kumplem, komikiem Rorym. Rory przedstawił mnie jakiemuś gościowi. "Hej, wyglądasz znajomo..." rzuciłem. Rory wybuchnął śmiechem. "Stary, to jest Kevin Parker!"O, to musi być ten sławny gość, o którym mówiono mi wcześniej. Pogadaliśmy chwilę, po czym obaj udaliśmy się na osobne imprezy - ja do siebie do domu, a Kevin Parker poszedł wraz z naszym perkusistą, Blake'em Hartem. Blake jest wielkim fanem Tame Impala, był wniebowzięty, bo Kevin pozwolił mu pojeździć swoją bryką... Następnego dnia odebrałem telefon od Sama, który spytał: "Jak się czujesz, wiedząc, że za miesiąc zagrasz przed tysiącem ludzi?" To było szalone, stary. Dosłownie obiegłem mój dom dookoła kilka razy, byłem tak szczęśliwy. Nawet nie wiedziałem dlaczego! Sam wytłumaczył mi, że Kevin Parker gadał z Blake'em. Był trochę pijany, więc nie wiedzieliśmy, czy brać to na serio - ale powiedział, że chce, żebyśmy byli jego supportem przed koncertem na Rottnest Island. Byliśmy podekscytowani, chcieliśmy się upewnić, Blake wysłał do niego wiadomość, czy on tak na serio. Odpowiedział, że tak. I takie były początki Koi Child. Od momentu, w którym wiedzieliśmy, że będziemy supportować Kevina, zaczęliśmy działać jako grupa. Zaczęliśmy gorączkowo przygotowywać się do koncertu na Rottnest... To było dwa lata temu.
MW: I to doprowadziło do nagrania albumu. Uwielbiam zawarty na wkładce opis: "Nagraliśmy ten album w chałupie nad rzeką. Nasz soundproofing stanowiły materace, na których spaliśmy". "Musieliśmy przepłynąć rzekę z naszym ekstremalnie nie-wodoodpornym sprzętem". Jak wyglądała ta przeprawa?
CP: Dojechaliśmy do rzeki w trzy samochody. Wypakowaliśmy sprzęt, kilka monitorów i ogromny mikser Kevina, kilka laptopów, cały zestaw perkusyjny i całe mnóstwo mikrofonów. Wszystko to było pożyczone. Przeprawa była bardzo ryzykowna, gdyby tylko sprzęt wpadł do wody, musielibyśmy wybulić grube sumy, szacowałbym na jakieś 10-20 000 dolarów... Nasz perkusista Blake gra też w innym zespole o nazwie Hideous Sun Demon - świetny zespół punkowy z Perth, powienieś zobaczyć ich na żywo - i razem z nimi nagrywał już w tym miejscu. Chcieli przepłynąć ze sprzętem na łodziach, ale jeden gość zaoferował, że przewiezie go na swoim holowniku. Więc gdy my stawiliśmy się na brzegu, zadzwoniliśmy do tego faceta z pytaniem, czy mógłby i nam pomóc. Zgodził się. Po przewiezieniu sprzętu wynajęliśmy mniejszą łódź na nasz użytek.
MW: Gdzie znajduje się to miejsce?
CP: Nazywa się Yunderup, znajduje się całkiem blisko Perth, jakąś godzinę drogi. To taka malutka wysepka na środku rzeki. Ludzie myślą, że to jakaś bezludna wyspa na morzu - wcale nie. (Fotografia poniżej - aut. Yann Vissac, basista Koi Child)
MW: Dlaczego zdecydowaliście się nagrywać właśnie tam?
CP: Chcieliśmy nagrać album gdzieś daleko, z dala od wszystkich naszych znajomych. Chcieliśmy poczuć się wolni, nieskrępowani, nie chcieliśmy przejmować się absolutnie niczym. To taki nasz zwyczaj. Jesli chcemy się skoncentrować nad dużym projektem, uciekamy z dużego miasta... Czujemy się wtedy lepiej, jedyne, co musimy, to tworzyć muzykę, nie musimy martwić o Facebooka, maile, szefów w pracy... Po prostu relaks, impreza i muzyka.
MW: Żałuję, że nie udało Wam się jednak nagrać tych grających wieczorem świerszczy, jak pisze we wkładce płyty! Jak wspominasz sesje nagraniowe? Czy przebiegły tak, jak chciałeś? Znalazłeś spokój, harmonię?
CP: Było wspaniale. Spędziliśmy tam 10 dni, nagrywaliśmy kiedy chcieliśmy i przerywaliśmy, kiedy chcieliśmy. Nie spieszyliśmy się, chcieliśmy, żeby był totalny chillout. Piliśmy jak smoki, gdy skończyliśmy, usypaliśmy całą górę puszek po piwie! To było prawdopodobnie najlepsze 10 dni mojego życia. Po prostu ja i moi przyjaciele, nagrywamy naszą muzykę. Tu i ówdzie zdarzały się kłótnie, bo wszyscy chcieliśmy jednak, aby muzyka była jak najlepsza, i wszyscy inaczej na to patrzyliśmy... Ale wszystko poszło dobrze.
Sporo wiosłowaliśmy, pływaliśmy łódką po zmroku. Raz podczas takiej "przejażdżki" ryba wyskoczyła z wody i wpadła wprost do naszej łodzi! Świetnie było też mieć na pokładzie Matsu, naszego fotografa. Jakiekolwiek fotografie Koi Child zobaczysz - są one autorstwa Matsu. To nasz bliski przyjaciel, znamy się jeszcze z czasów, zanim powstało Child's Play.
MW: W Yunderup tylko nagrywaliście, czy zrealizowaliście też miks?
CP: Jeśli chodzi o nagrywanie, to Kev rozstawił sprzęt w swoim ustawieniu. Nie był z nami cały czas, tylko kilka pierwszych dni, żeby upewnić się, że rozstaw jest odpowiedni, że to zostanie nagrane "w jego stylu". Wyjątkiem jest "Slow One" - nagraliśmy to w domu we Freo (Fremantle), u znajomego, dokładniej w kuchni. To było jeszcze wcześniej, zanim planowaliśmy album - pewnego razu Kevin spytał, czy chcemy, aby coś nam zmiksował. Najpierw powstało więc "Slow One", a później album. Wracając do Yunderup - Kevin rozstawił najpierw perkusję w swój specjalny sposób, następnie rozlokował mikrofony - mój wylądował w kuchni. Zdarzyło się raz, że nagrywałem wokal, jednocześnie smażąc kiełbaski... Prosto - obrót - patelnia, obrót - mikrofon przed gębą. Kev rezydował w osobnym pokoju, który miał okno. Ogólnie, w całym domu mieliśmy wszystkich nas "na oku", każdy siebie widział - było też lustro ustawione pod odpowiednim kątem, tak aby perkusista i trębacze mogli siebie widzieć podczas gry bez przeszkód. Większość nagraliśmy w chacie, po powrocie daliśmy sobie parę miesięcy na odpoczynek i parę ostatnich szlifów i powtórzeń. Ja nagrywałem kilka razy wokale, było sporo re-take'ów solówek itp. Co było gotowe do miksu, dawaliśmy od razu Kevinowi. Przychodziliśmy do niego raz za razem, przysłuchiwaliśmy się, dawaliśmy swoje opinie. I tak parę miesięcy. Kevin zmiksował to bardzo dobrze. Ale byliśmy zadowoleni, wysłaliśmy cały materiał do masteringu. Stworzenie całego materiału - łącznie z okładką (autorstwa Han Atcheson) i wytłoczeniem winyli - zajęło nam około roku.
MW: Tworząc "Koi Child", czy słuchałeś/słuchaliście dla inspiracji klasyków łączenia jazzu z rapem? Takich jak albumy Guru, Nujabesa, Digable Planets? Czy staraliście się jednak stworzyć coś własnego, nie inspirować się nikim?
CP: Niekoniecznie podczas nagrywania... Ale na pewno inspirowaliśmy się tym, czego słuchaliśmy przed rozpoczęciem nagrywek. Szczególnie Nujabesem, przy nagrywaniu "Adventures for the Capsule" Tom Kenny, nasz klawiszowiec, wręcz domagał się, abyśmy nagrali coś w stylu Nujabesa. Wszyscy inspirowaliśmy się wieloma artystami. Ja uwielbiam styl producentów, których wymieniam w kawałku "Cruzy P" - J Dilli, DJ'a Premiera, Nujabesa i gościa o ksywce Fat Jon. Słyszałeś o nim?
MW: Tak, on też zresztą nagrywał razem z Nujabesem.
CP: Tak! Nie jest jednak za bardzo znany. "The Ample Soul Physician".
MW: Jeśli dobrze pamiętam, razem z Nujabesem stworzył soundtrack do anime "Samurai Champloo".
CP: Tak, to moje ulubione anime!
MW: Dzięki za przypomnienie, muszę sprawdzić jego dyskografię.
CP: Na pewno więc ta czwórka producentów, nie potrafię na teraz powiedzieć, czy ktoś jeszcze... Jeśli chodzi o teksty - sporo z nich napisałem, zanim jeszcze powstało Koi Child. Kilka z nich miało być trackami Child's Play, jednak albo nie dostałem beatu, albo dostałem, ale chciałem zachować go sobie na później. Pisząc wersy, inspirowałem się wieloma raperami, jak One Be Lo, MF Doomem... Uwielbiam starsze rzeczy Eminema, jego flow i umiejętności storytellingu były niesamowite. Już po nagraniu albumu zacząłem słuchać Kendricka Lamara. Fajnie było mi słuchać jego albumu, "To Pimp a Butterfly", myślę, że ten album sprawił, że ludzie osłuchali się z "żywym" jazzem na albumie rapowym... A przez to są skłonni sprawdzić np. nasz album.
MW: Nawet jeśli jazzowe sample są podstawą hip-hopu, niezbyt często zdarzają się połączenia rapu i "żywego" jazzu. Według Ciebie, jaki jest "sekret", klucz takiego połączenia?
CP: Jazz jest niezwykle ważny. Jazz to dziadek hip-hopu. Musisz oddać szacunek swoim przodkom, poznać, gdzie leżą Twoje korzenie. Co do komponowania muzyki... Ja jestem tylko raperem, tak naprawdę jestem tylko jednym z instrumentów w grupie. Każdy indywidualny muzyk dodaje na albumie coś od siebie. Basista jest sobą, i ma własny pomysł na brzmienie. Tak samo trębacz. Tak samo klawiszowiec... Mamy tak samo ważne głosy, jeśli chodzi o decyzję, jak nasz utwór będzie brzmieć. Myślę, że w łączeniu hip-hopu i jazzu niezmiernie ważne jest właśnie pozwolić muzykom na własny głos. A Koi Child to siedem różnych osobistości, siedem różnych muzycznych głosów.
MW: Pochodzisz z Południowej Afryki, z Johannesburga. Czy tamtejsza scena również miała jakiś wpływ na brzmienie Koi Child?
CP: Tak, choć w małym stopniu. Jest pewna stara grupa o nazwie Max Normal... Kojarzysz Die Antwoord? To ich "poprzednie wcielenie", sprzed jakichś 12-14 lat, nie uwierzyłbyś, że to ten sam gość - Watkin Tudor Jones a.k.a Ninja. Max Normal było prawdziwym "zespołem" rapowym, z żywą perkusją, basem... Trzaskali naprawdę tłuste, potężne beaty. Na pewno mieli na mnie spory wpływ... Tak samo gość o ksywie Tumi, poeta i raper, bardzo znany w RPA. Był też w grupie zwanej Tumi and the Volume. Poza nimi - raczej nie... W wieku 17 lat przestałem słuchać hip-hopu, przerzuciłem się na drum'n'bass. Dziwne, wiem. Po czym przybyłem tutaj i znów zacząłem rapować.
Większość moich inspiracji pochodzi jednak od raperów z Ameryki. Za młodu sporo słuchałem DMX'a, Nasa, bardzo często Method Mana i Redmana. Nie za wiele afrykańskiego rapu, co w sumie jest dziwne. Próbuję teraz nadrabiać zaległości, ale ciężko znaleźć coś, co mnie interesuje. Południowoafrykański rap stał się bardzo "zamerykanizowany", czuję, że goście próbują na siłę być jak Kanye West.
MW: A australijski rap?
CP: Australijski rap jest świetny. Australijczycy to świetni raperzy. Lubię też to, że są prawdziwi, nie muszą chwalić się, że zabijają ludzi itd. Przez to są w swych tekstach bardziej kreatywni, nie polegają na typowych raperskich tematach, tylko nagrywają np... o deskolotce. Stawiają bardziej na kreatywność, i mają sporo szacunku do hip-hopu, który uwielbiam - do vibe'u a la lata 90. Ostatnio dopiero zaczynam odkrywać bardziej nowoczesny hip-hop, jak wspomnianego już Kendricka. Dosłownie dzisiaj po raz pierwszy posłuchałem coś od ScHoolboya Q.
MW: Cieszy mnie fakt, że na końcu "Koi Child" słychać "narodowy" australijski instrument, didgeridoo. Nie przypominam sobie, abym słyszał go wcześniej w jakimś utworze. Czy może jest tak, że Wy użyliście go jako pierwsi?
CP: Nie mam pojęcia! Ja też nie spotkałem się z tym w australijskim hip-hopie. Jeden z naszych saksofonistów, Christian, potrafi grać na didgeridoo bardzo dobrze, sam potrafię trochę grać, uczyłem się, zanim jeszcze przyjechałem do Australii. Pewnej nocy Christian i Tom - klawiszowiec - postanowili, że jeszcze sobie pojamują, podczas gdy reszta poszła spać. Ja byłem okrutnie zmęczony. Chłopaki zapalili świece oraz kadzidełko i grali nieprzerwanie jeszcze przez ponad godzinę. A ostatni track, "To Mangebong", trwa jakieś 40 sekund... Tom wytrwale przeczesał całe nagranie z tej nocy w poszukiwaniu odpowiednich 40 sekund właśnie. Ten track to swoista dedykacja dla miejsca, w którym nagrywaliśmy album.
MW: Czy masz swoje ulubione momenty, tracki tego albumu?
CP: "Adventures for the Capsule" to mój ulubiony kawałek. Choć mój gust często się zmienia, długo moim ulubionym był "1-5-9". "Adventures" napisałem jakieś trzy lata temu. To swego rodzaju list do mnie samego z przyszłości.... Czyli do mnie teraz. Teraz słucham tego kawałka i słyszę przeszłego mnie pytającego o radę... Może na następnym albumie, albo na singlu napiszę odpowiedź do samego siebie.
MW: Moim ulubionym kawałkiem jest prawie całkowicie instrumentalne "Frangipani"...
CP: Początkowo "Frangipani" nie miało mieć w ogóle żadnych wokali. Pamiętam, że siedziałem sobie wtedy na ganku i słuchałem, jak chłopaki nie mogą zagrać tego kawałka bezbłędnie. Rozmawiałem przez telefon z moim dziadkiem w RPA. Gdy skońćzyłem, wróciłem do chaty, stanąłem w środku tej burzy mózgów i ni stąd, ni z owąd zacząłem tańczyć. Kolejna próba okazała się tą perfekcyjną. Twierdzę więc, że miałem w ten utwór duży wkład. Później, już we Freo, dodałem do "Frangipani" trochę wokalu.
MW: Więc teraz promujecie materiał, cały czas jesteście w trasie. Jakie są Wasze plany? Czy już myślicie o drugim albumie?
CP: Zaczęliśmy nieśmiało pracować nad pierwszym utworem. Nagraliśmy coś jakiś miesiąc temu, od tego czasu nie majstrowaliśmy przy tym. Mamy sporo planów, ale na razie bierzemy to na spokojnie. Na pierwszym albumie jest jednak trochę niedociągnięć. Czuję, że sporo tekstów po prostu rzuciłem bez namysłu na beaty, które wydawały mi się, że będą pasować... Jakby nie było żadnej "więzi" między kawałkami. Chcemy, żeby następny album był bardziej spójny. By każdy kawałek łączył się z poprzednim i następnym. I oczywiście, będziemy grali na żywo. Chcielibyśmy zagrać za granicą, ale nie jest to tanie, z ósemką ludzi - my plus nasz manager. Ale na razie gramy tu, w Australii, odłożymy pieniądze, weźmiemy kredyty - i damy radę. Polecimy do Europy, do Ameryki, jak się uda, do RPA, gdzie będę mógl wystąpić przed znajomymi... Gdy opuszczałem RPA, nie byłem raperem, więc wszyscy nieźle się zdziwili, gdy powiedziałem im, że w wieku 21 lat rozkręcam karierę jako raper, a nie studiuję czy pracuję na ciepłej posadce!
MW: Co sądzisz o przyjęciu Koi Child na scenie australijskiej?
CP: Kompletnie różne od innych australijskich raperów. Masz w tym kraju grupy jak The Cat Empire, wykonawców takich jak Sampa the Great czy Remi, którzy - mając afrykańskie korzenie, albo pochodząc wprost z Afryki, jak Sampa - mają ten specyficzny afrykański sznyt w ich muzyce. Myślę, że możliwe jest łączyć wszystkie te pierwiastki w muzyce. Czuję, że nie weszliśmy pełną parą w australijską scenę hip-hop, bardziej "przesiąkamy" w scenę rockową czy międzynarodową. Jesteśmy jakby w środku trzech gatunków, vibe'ów. Lubią nas nie tylko hipsterzy, ale także fani hip-hopu. Jesteśmy mieszanką kilku różnych smaków, wielu australijskich melomanów nas lubi. Wśród publiczności na koncertach widzimy przeróżnych ludzi, starych, młodych, przybyszów z zagranicy... Myślę, że przyjęliśmy się całkiem fajnie. Jesteśmy zadowoleni, z tego, że gramy muzykę, że słyszymy nasze kawałki w radiu.
MW: Czy masz jakąś wiadomość dla fanów w Polsce, w Europie?
CP: Mam nadzieję, że już niedługo się zobaczymy!