David Bowie "Blackstar" - recenzja
Raperzy cenili Davida Bowiego, on zaś cenił ich, przyznając, że rap to jeden z najbardziej kreatywnych gatunków muzycznych. Przez to współpracował z wieloma artystami i nie wnosił żadnych sprzeciwów wobec samplowania jego kompozycji. A ponieważ David Bowie był artystą ponad podziałami, zdecydowaliśmy się na umieszczenie recenzji jego ostatniego albumu również na naszym portalu. Bo wiecie, muzyka nie zna granic.
To nie będzie typowa recenzja. Zapewne jeszcze kilka dni temu nie przeżyłbym tak śmierci Davida Bowiego jak przeżyłem przychodząc dzisiaj rano do pracy i oglądając wiadomości w internecie. Bo przyznaję, nigdy nie byłem fanem Davida. Owszem, ceniłem go za to, co zrobił na „Ziggym…”, doceniałem jego umiejętność zmiany wizerunku, zasłuchiwałem się w „Low”, puszczałem sobie „Earthling” w czasach fascynacji industrial rockiem i drum’n’bassem. Ale nigdy nie czułem, że mogę nazwać się fanem. Aż nagle na jednym ze znanych portali, dla których piszę, ukazała się recenzja mojego kolegi, w której ten wystawił „Blackstar” w dniu premiery ocenę 10/10. „Aż tak?” – pomyślałem. Ale po chwili stwierdziłem, że właściwie czemu nie? Podłączyłem słuchawki do swojego służbowego laptopa i wypełniając swoje obowiązki wobec pracodawcy, zasłuchiwałem się w nowym albumie Bowiego.
Słuchanie „Blackstar” wiązało się z jedną rzeczą: moja efektywność znacznie spadła, bo dźwięki, wypełniające album pochłaniały mnie do reszty. Napisanie jednego artykułu zajmowało wieki. Wróciłem z pracy, podłączyłem słuchawki do swojego interfejsu i nowy Bowie przewijał się przez moje uszy aż do snu. I następnego dnia, i następnego. Aż do szokującej wiadomości w poniedziałek rano.
Macie czasami tak, że słuchając albumu wiecie, że macie do czynienia z dziełem epokowym? Dwa lata temu czymś takim było dla mnie „To Be Kind” od Swans, rok temu „To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara. 2016 jeszcze dobrze się nie zaczął, a tu pojawił się „Blackstar” Davida Bowiego. I czuję dokładnie to samo!
Na "Blackstar" mamy do czynienia z naprawdę doskonałymi kompozycjami, zaaranżowanymi równie bogato, jak bogate jest zastosowane w nich instrumentarium. Jasne, pierwsze, co się pojawia to 10-minutowy utwór tytułowy, zaskakujący swoją progrockową konstrukcją, ale jednocześnie nie zahaczający nawet o patetyczność, która zdecydowała o upadku gatunku. Cudownie słuchać, jak wokal Davida Bowiego i saksofon na przemian zajmują pierwszy plan udowadniając jedną tezę, co do głównego bohatera płyty – jego głos to instrument. To jazzowe podejście wydaje się szczególne, biorąc pod uwagę fakt, że to właśnie ten gatunek był pierwszą fascynacją muzyka, jednak braki techniczne w grze na instrumentach zdecydowały o postawieniu na rocka. Mocny udział improwizowanych partii saksofonu i fortepianu w „Tis A Pity She Was A Whore” wydaje się potwierdzać fakt, że Bowie na swoim ostatnim albumie chciał wypracować formułę, o której marzył już na początku swojej kariery.
Nie myślcie jednak, że „Blackstar” to album jazzowy. W końcu „Lazarus”, mimo obecności saksofonu, zbliża nas już w inne rejony. Specyficzny układ i tempo perkusji oraz mocny bas przypominają… Portishead – szczególnie w pierwszej zwrotce. Niby to ballada, niby stosunkowo przystępna w porównaniu do reszty albumu, a i tak ciężka jak ołów. Nawet gdy pod koniec kompozycja zaczyna się wyciszać, a główny motyw zostaje oddalony w tło, ambientowa melancholia zdaje się dominująca. Tym bardziej, że utwór stanowi przepowiednię śmierci, jest jednocześnie rozliczeniem Davida Bowiego z życiem. Look up here, I’m in heaven/I’ve got scars that can’t be seen/I’ve got drama, can’t be stolen/Everybody knows me now – śpiewa, mając pełną świadomość statusu, jaki osiągnął i cierpień, jakie przysporzyło mu dojście do końca tej drogi.
„Sue (Or In A Season of Crime)” z kolei brzmi jak utwór, który równie dobrze mógłby zostać skomponowany przez Michaela Girę ze wspomnianego tu już zespołu Swans. Utwór zaczyna się szybkimi riffami, granymi na bluesową modłę, ale z czasem pojawiają się kolejne elementy, które utrudniają klasyfikację: czy to genialny refren, w którym zamiast wokalu Bowiego pojawia się saksofon na delayu i mocnym pogłosie, czy druga zwrotka, rozpoczynająca się post-rockowymi mgłami i w której w pewnym momencie tło napędzają… waltornia i flet? Powoli drugi plan staje się coraz bardziej chaotyczny, przepełniony dźwiękami, ale wraz z zakończeniem partii wokalnej przez Bowiego cały ciężar wychodzi na pierwszy plan. I działa to idealnie – szkoda jedynie, że tak krótko, ale w końcu nie można mieć wszystkiego.
„Girl Loves Me” pokazuje chyba najlepiej ze wszystkich utworów umiejętności wokalne Davida Bowiego. Tu nosowo podkrzykuje, tam podbija swój wokal na wyjątkowo niskich tonach, tam zabawi się skalą z wyjątkową lekkością. Where the fuck did Monday go? ubolewa nad upływem czasu, podczas gdy słuchacz bije brawo. Tak, ten facet nagrywał ten utwór będąc w wieku waszych dziadków i nawet w trakcie cięzkiej walki z rakiem był w doskonałej formie wokalnej.
„Dollar Days” – kolejne rozliczenie z przeszłością – to już powrót do lat siedemdziesiątych. Melancholijna melodia, w której Bowie znów rozlicza się z przeszłością i wydaje się korzystać z homonimii I’m dying to – I’m dying too, wywołując kolejne ciarki na plecach. Kompletny mariaż w „I Can’t Give Everything” nie pozwala zebrać szczęki z podłogi do samego końca.
Pewnie na to czekaliście, więc powiem to wprost: „Blackstar” to jeden z najlepszych momentów w historii bogatej przecież dyskografii Davida Bowiego. Bo chyba wiecie, że to był jego 25 album studyjny? Lepszego prezentu na ten jubileusz i na urodziny (jeśli też nie wiecie, dzień premiery płyty stanowił jednocześnie jego 69 urodziny) nie można było sobie sprawić. David Bowie zakończył swój żywot, wypuszczając tuż przed śmiercią album z najwyższej półki. Dlatego też z czystym sumieniem wystawiam 6/6.