David Bowie nie żyje - wspomnienie o legendzie [1947-2016]
To druzgocący cios. Słowa umykają, nie wiadomo, jak przekazać taką wiadomość. Wieść, iż kolejny bóg muzyki, artysta, który zdawał się nieśmiertelny - odszedł.
10 stycznia, w wieku 69 lat, zmarł David Bowie. Zaledwie dwa dni po premierze swego nowego albumu, "Blackstar". Przyczyną śmierci był nowotwór, z którym artysta toczył walkę od osiemnastu miesięcy.
Cokolwiek napisać o Davidzie Bowiem - zawsze wydawać się będzie, że to za mało. Był człowiekiem-orkiestrą w pełnym tego słowa znaczeniu. Dla niego nie było żadnych ograniczeń. Znakomity piosenkarz, multiinstrumentalista - grał m.in. na gitarze, perkusji, klawiszach, saksofonie, nawet na wiolonczeli - malarz, okazjonalnie aktor (do dziś pamiętam, jakie ciary przeszły mnie, gdy zobaczyłem go w "Ogniu krocz za mną" Lyncha...)
Bowie był typem muzyka, który podziwiam najbardziej. Nigdy nie bał się eksperymentów, chciał - i próbował - każdego chyba stylu i nurtu w muzyce. Folk rock, art rock, hard rock... Glam rock, którego był jednym z najbardziej prominentnych przedstawicieli.... Po wycieczce w rejony soulu i funku, potrafił zrobić niespodziewany zwrot w stronę minimalistycznej elektroniki inspirowanej krautrockiem... Nieokiełznany, zawsze nieprzewidywalny i nieuchwytny - nikt tak jak on nie bawił się muzyką, ani sceniczną "personą". Jego kreacje przeszły do legendy - czy to zimny, elegancki The Thin White Duke, czy melancholijny Pierrot, czy Aladdin Sane... Czy w końcu najbardziej znana "rola" Bowiego - ekstrawagancki Ziggy Stardust.
Odejście Bowiego to niepowetowana strata dla muzycznego świata. Nie wiem, nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek pojawi się drugi tak wpływowy, tak niesamowity muzyk jak on...
Przez to, że słucham bardzo często różnej muzyki, przez to, że - hobbystycznie, bo hobbystycznie - zajmuję się dziennikarstwem muzycznym... zauważyłem, że nie ma już utworów, które by mnie poruszały. Być może źle świadczy to o mnie jako o recenzencie - jednak nie potrafię już znaleźć piosenek "doskonałych", takich, których mógłbym słuchać bez przerwy, wrzucać "na ripit", chłonąć całą duszą - nie rozkładać na czyniki pierwsze, analizując brzmienie perkusji czy gitary. Nie potrafię już pozwalać sobie na to, aby muzyka przejęła nade mną kontrolę, zawładnęła mną całkowicie.
Jest jednak w mojej osobistej playliście dosłownie malutka garstka utworów, które potrafią "pokonać" mnie w ten sposób. Jednym z nich jest "Five Years", pierwszy track na "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". Od wchodzącej po cichu perkusji, poprzez to cudowne, potężne brzmienie pianina, zniewalające, przybierające stale na sile smyczki - po coraz bardziej szaleńczy wokal Davida, od spokojnego śpiewu bo histeryczne wrzaski w wybuchowym finale - to utwór bezbłędny, pacyfikujący mnie od razu - i zabierający mnie w niesamowitą podróż w "dzień, w którym zatrzymała się Ziemia", dowiedziawszy się, że za pięć lat grozi jej całkowita zagłada.
Ta zwrotka z "Five Years":
And all the fat-skinny people, and all the short-tall people
And all the nobody people, and all the somebody people
I never thought I'd need so many people
dociera najgłębiej, oddziałuje najbardziej, dotyka tej najczulszej struny, najbardziej wrażliwego nerwu. Jak żaden inny utwór, który usłyszałem w ciągu mego życia.
Słucham tego utworu, pisząc te słowa - i czuję, że moje serce pęka.
Żegnaj, Davidzie. Spoczywaj w pokoju.