Machine Gun Kelly "General Admission" - recenzja
General Admission to drugi studyjny album pochodzącego z Cleveland Machine Gun Kelly'ego. Na nową płytę artysta kazał nam poczekać - jak sam stwierdził wydawanie albumów rok po roku, odbiera słuchaczowi możliwość dostrzeżenia poprawy umiejętności artysty. A gdy dołożymy do tego wydłużony czas oczekiwania spowodowany przekładaniem terminów przez wytwórnie (do tego stopnia, że zirytowany Kells pokusił się o wypuszczenie mixtape'u "Fuck It") to w ostatecznym rozrachunku uzbieramy aż 3 lata, dzielące nas od debiutanckiego Lace Up. Sprawdźmy więc, czy rzeczywiście warto było czekać i co zmieniło się przez ten czas.
"Welcome to my life, here's a ticket to the next show" - tymi słowami raper kończy rozpoczynający numer "Spotlight". I faktycznie - album który otrzymaliśmy to bilet wstępu do prywatnego życia artysty. MGK bez wątpienia jeszcze nigdy nie wypuścił tak osobistego materiału. Osobistego do tego stopnia, że tuż przed samym wydaniem krążka, chciał nawet zrezygnować z zamieszenia utworu "Story of the Stairs", który wydał mu się aż nadto personalny, jednak było już za późno (opowiedział o tym w naszym wywiadzie). Nie zaprzeczę, trzeba mieć jaja i odwagę, by przed całym światem opowiedzieć jakie uczucia towarzyszą, kiedy w drzwiach staje matka, której nie widzieliśmy od 9 roku życia lub gdy dziewczyna, którą kochasz zaprasza Cię do mieszkania w momencie kiedy pieprzy ją ktoś inny ("...one bitch that I loved/By the way I call her "bitch" because she was/Wanted me to catch another man fucking her/Invited me over, told me to come into the front/Come upstairs and say what's up/And there she was"). A to nie jedyne rozdrapane rany na tym albumie. Ciężkie dorastanie w trudnej dzielnicy, próba utrzymania rodziny, brak kontaktu z ojcem, uzależnienie od heroiny, aż po przykrą relację z córką, której Kells nie jest w stanie poświęcić wystarczająco dużo czasu - to właśnie te historie, zaczerpnięte prosto z życia Colsona tworzą ten personalny materiał.
Na nowym krążku znajdziemy także utwory, które mogą przypominać odpowiedniki utworów z Lace Up, jednak kompletnie nie przeszkadza to w tym, by uznać je za naprawdę dobre. "See My Tears" znalazło swojego godnego następcę, którym może być track "A Little More", "Wild Boy" zaś przekształcił się w nieco bardziej rockowego "Bad Mother Fuckera". Na dłużej zatrzymałam się też przy genialnym heroinowym storytelingu "Merry Go Round", który jest jednym z najbardziej poruszających momentów na płycie oraz przy "All Night Long", gdzie nie tyle emocji dostarcza sam utwór, co outro w którym Kells opowiada historię o tym jak po wypadku samochodowym (w którym pędzący samochód potrącił rapera i jego przyjaciela), zadzwonił do niego sam P. Diddy, by rozpocząć współpracę. Oczywiście nie można nie wspomnieć o swoistym hołdzie dla Cleveland - singlowym "Till I Die", gdzie linia basu w warstwie muzycznej wgniata w podłogę. Co ciekawe, numer ten doczekał się swojej drugiej części, załączonej w ekskluzywnej wersji albumu, na której oprócz French Montany, Yo Gottiego, i Ray Casha słyszymy Bone Thugs-N-Harmony - legendę Cleveland, która inspirowała samego MGK'a i o której mowa w refrenie oryginalnej wersji! Jeśli oddawać cześć miastu to tylko w ten sposób!
Przejdźmy do słabszych momentów albumu. Numery, które kompletnie nie zwróciły mojej uwagi to m.in "Eddie Cane", "World Series" (tutaj z pewnością na większą uwagę zasługuje teledysk niż sam numer, zrealizowany na wzór filmu Snatch od Guya Ritchiego) , czy nijaki muzycznie bonusowy track "Therapy". Odrobinę drażni mnie też refren Victorii Monet. Nie jest on zły, jednak zdecydowanie bardziej cenię sobie hipnotyzujące brzmienie wokali, chociażby takich jak ten od SZA z wytwórni TDE, pojawiający się w wielu rapowych produkcjach, niż refren z "A Little More", o mocno popowo-komercyjnym wydźwięku.
Jeśli już o Eddie'm Kane'ie wspomniałam, to warto zauważyć, że MGK w tekstach wspomina o takich muzykach jak właśnie Kane, Kurt Cobain (który miał ogromny wpływ na Colsona), w "All Night Long" możemy zaś usłyszeć zsamplowany refren Warren Zevona. Każda z tych gwiazd borykała się z ciężarem sławy, powodujące problemy na podłożu alkoholowo-narkotykowym, które doprowadziły do kryzysu, czy nawet śmierci. Między nimi, a MGK'em zauważam duże podobieństwo. Wystarczy, że wrócimy do wspomnianego na samym początku numeru "Spotlight", gdzie Colson uświadamia słuchacza, jaką awersją żywi reflektory i jakim poważnym ciężarem jest dla niego fame ("How can I be a hero when I'm the one needing saved / 48 hour days of this fast lane living"; "I think that fame's a pre-cursor to death:/Death of a friendship/Death of a family/Death of a man"). Głęboko wierzę, że Kells okaże się znacznie silniejszym psychicznie artystą, a linijki "For all that it's worth/To live in the spotlight" nigdy nie stracą na aktualności.
Cały album nie jest do końca spójny, jeśli za kryterium obierzemy warstwę muzyczną. Pomiędzy ciężkimi bitami jak w "Till I Die", przeplata się rockowe "Bad Mother Fucker", a gdy do tego wszystkiego dołożymy popowy refren z "A Little More" otrzymujemy całkiem niezłą mieszankę. Różnorodność ta jest jednak całkowicie wytłumaczalna - wystarczy, że rzucimy okiem na samego MGK'a. Biały w czarnoskórym otoczeniu, punk wśród raperów, bad boy z przesłaniem do bycia lepszym. Machine Gun Kelly'ego nie możemy zaszufladkować, jest to zbyt złożona osobowość, w której wszystkie biegunowe cechy zostały trwale połączone. I bez wątpienia spoiwem jest tu muzyka, nie wymagajmy więc, by materiał był całkowicie jednostajny.
To właśnie wielowymiarowość MGKa jest tym, co uderza w nim najbardziej - z jednej strony widzimy go jako "maszynę" do rapu, która z niesamowitą prędkościa i sprawnością rzuca linijkami , a po drugiej stronie mamy urodzonego punkowca. W inny przykład - MGK przedstawia nam się jako "Bad Mother Fucker" ("I'm the type to never go to sleep / I'm the type to break a couple motherfuckers' teeth / I'm the type to drop a hit of acid on the beach/And fly to Baltimore and scream, "Fuck the police!"), a kilka numerów później rapuje o tym, że wszyscy potrzebujemy więcecj miłości ("I think we all need a little more love / we just all need a little more love"). To właśnie te dwie twarze MGK'a sprawiają że nigdy nie wiemy czym jeszcze nas zaskoczy. Dopełnieniem całości jest okładka albumu. Na pierwszy rzut oka zobaczyć można widoczną inspiracje Salvadorem Dali, czy zespołem Gorillaz, a gdy przyjrzymy się dokładniej znajdziemy ogromną ilość nawiązań do treści albumu - zwróćcie uwagę na reflektor, wiszący telefon, fale dolarów, czy budynek Key Tower z Cleveland.
General Admission to na pewno najdojrzalszy materiał w karierze MGK'a, który porusza mocno osobiste tematy. Artysta na nowym albumie serwuje nam ciężki kawał historii własnego życia, jednak gdy wgryziemy się w całość, czuć smak zwycięstwa. Chłopak z Cleveland poprzez pasję, determinację, zasady i buntowniczą postawę, sprawił, że udało się i doszedł na szczyt kariery, a nawinięte wersy: "And I'ma make it happen / You gon' watch me make it happen / Bet they gon remember me'"- to już nie zamierzenia, a czas teraźniejszy. I może właśnie dlatego podana całość smakuje tak dobrze. Mocna czwórka.
*******************
ECHO Z REDAKCJI
Mateusz Natali: MGK to cholernie barwna i wielobiegunowa osobowość, a przekrój przeróżnych inspiracji, tematów czy nastrojów sprawia, że także "General Admission" jest materiałem bardzo zróżnicowanym, zabierającym nas w swoistą podróż rollercoasterem. To, co go łączy to mocna, osobista treść - mocna zarówno jeśli chodzi o charyzmatyczne, bangerowe numery takie jak "Till I Die" czy "Alpha Omega", jak i w tych gdzie Kells otwiera się przed słuchaczem na oścież (niesamowite "Gone", ciarki gwarantowane). Sporo tu bólu, toksycznych emocji i mocnych słów, jednak równie dużo charakteru i zaciśnięcia zębów. Słuchać tego albumu jednym uchem lub zwracając uwagę tylko na warstwę muzyczną to jak nie słuchać go w ogóle. MGK wspominał, że będzie chciał zrobić na tej płycie to, co nie udało mu się na debiucie i wydaje się, że celowo wyrzucił z siebie wiele dręczących wątków, by pozamykać pewne kwestie, zgodnie z opisem "znaleźć samego siebie" i wykonać krok naprzód. Słabiej niż przy świetnym "Black Flag", ale wciąż solidnie i konkretnie, a takie numery jak "Spotlight" czy "Gone" to pozycja obowiązkowa. (4/6)
Echo z redakcji to rubryka, którą zamieszczać planujemy pod recenzjami ważniejszych albumów. Znajdziecie tu krótkie komentarze dotyczące płyty przedstawione przez kilka wybranych osób (zarówno stale obecnych na popkillerowych łamach jak i zaprzyjaźnionych z nami, pojawiających się gościnnie) - wszystko po to by dany album ukazać Wam pełniej a także trochę zobiektywizować ocenę i skonfrontować zdanie danego recenzenta z tym, co o krążku sądzą inni dziennikarze.