The Internet "Ego Death" - recenzja
Do niedawna wydawało się, że pierwsze miejsce na podium w kategorii najlepszej letniej płyty roku 2015 przypadnie niezawodnemu duetowi Snoop Dogg – Pharrell za ich przepozytywne LP "Bush" (nasza recenzja). Raperzy ze Stanów, inspirowani społecznym niepokojem i zamieszkami na ulicach miast takich jak Ferguson nie nagrywają ostatnio pogodnych, chilloutowych albumów – wspomnijmy chociażby Kendricka czy Vince’a Staplesa, ba – nawet Big Sean stworzył najbardziej mroczne dzieło w swoim dorobku. Chwała im za to, bo również dzięki takiemu położeniu nacisku na warstwę liryczną ten rok jest tak mocny, ale nie ukrywajmy, czasem każdy pragnie po prostu walnąć się w cieniu i odpłynąć, zapomnieć o bożym świecie…
Tutaj z pomocą przychodzi balansująca na granicy soulu, r&b, funku i jazzu zwariowana zgraja znana jako The Internet. Do mety wyścigu co prawda jeszcze daleko, ale za ich sprawą pewny zwycięstwa Wujek Snoop, stąpający sobie w rytm bitów Skateboard P i nucący pod nosem I’m just a squirrel, tryna get a nut musiał obejrzeć się za siebie, podciągnąć dresy i wrzucić drugi bieg…
No dobra – nie musiał, ale najmłodsze dziecko zrodzonej z odłamów Odd Future ekipy pt. "Ego Death" to książkowy przykład płyty stworzonej na leniwe letnie popołudnie, kiedy czas zdaje się płynąć wolniej, a nam za grosz nie chce się opuszczać kawałka cienia, w którym akurat zalegliśmy w pozycji horyzontalnej. Ten album to przynosząca ulgę bryza znad Pacyfiku, kołysząca niebotycznie wysokie palmy w Mieście Aniołów; to luz, świeżość, muzykalność i młodzieńcza energia. Dowodzona przez Matta Martiansa, a wsparta m.in. przez kanadyjskiego producenta Kaytranadę w singlowym "Girl" grupa serwuje nam spokojnie przelewające się, nigdzie nie spieszące się melodyjne podkłady oparte na jazzujących klawiszach, akustycznych gitarach, miękkich perkusjach, różnej maści syntezatorach i nieraz obłędnych, potężnych liniach basu (jak w "Palace" czy "Partners In Crime Part Three").
Wbrew nazwie macierzystej ekipy, nie jest to już Dziwaczna Przyszłość na wzór tylerowskich odlotów muzycznych i ekscesów – The Internet nie mają zamiaru nas szokować. No może póki nie wsłuchamy się w teksty, które rzeczywiście mogą wywołać lekkie zdziwienie, gdy główna wokalistka Syd The Kyd otwiera album wersami Now she wanna fuck with me (fuck with me), Live a life of luxury, models in my money trees, Such a beautiful company. Sporo tu więc relacji damsko-damskich, ale też zupełnie uniwersalnych obserwacji dotyczących uczuć i całej zawiłości związków. Jednym z ciekawszych momentów tekstowo jest natomiast przedostatnie na płycie "Penthouse Cloud", w którym Syd zwraca się do Boga, zastanawiając się nad sensem wszelkich tragedii, które obserwuje w wiadomościach i szukając ucieczki od problemów.
Rather watch the world burn down from a penthouse cloud, real talk
But if this is what you want I’ll fight ’til the smoke-filled skies
make the days turn night, then what?
Ogólnie jednak nie jest to album, w którym należy jakoś specjalnie wsłuchiwać się w słowa ani rozkładać kompozycje na czynniki pierwsze. To bardzo przyjemna, wakacyjna jazda i płyta, którą chłonie się w całości z niekłamaną przyjemnością. Po wielu odsłuchach co prawda wyklarowało mi się kilka zdecydowanych faworytów ("Somthing's Missing", "Under Control", "Palace/Curse"), ale jest to krążek bardzo spójny, nieposiadający słabych momentów. Także choć to mój pierwszy kontakt z sympatyczną ekipą The Internet – na bank nie będzie ostatnim. W kolejce czekają bowiem dwa poprzednie krążki ulubieńców wujka Google i jeśli są równie hipnotyzujące, co "Ego Death", to już wiem, jaki band zawładnie moimi głośnikami tego lata. Cztery z dużym plusem.
There’s nothing like a nice drive in the Summertime
Sunshine with the groove goin’ to help you move on
So get a move on, get your mood right maybe start a new life