Hail Mary Mallon "Bestiary" - recenzja
Aesop Rock jest w niesamowitej formie. Gościnne występy, „Hockey Fright” z Kimyą Dawson jako The Uncluded i solowy „Skelethon” – to wszystko pokazało, że rozstanie z Definitive Jux wcale nie uniemożliwiło dalszego rozwoju rapera. Flow Aesopa stało się przystępniejsze, teksty obfitowały w mniej hermetyczne słownictwo (choć wciąż daleko im do miana prostych), a bity produkowane przez artystę zaczęły w końcu bujać jak trzeba, pozwalając zapomnieć o zbyt jednostajnym „Bazooka Tooth”.
Gdyby jednak starać się dopatrzeć gdzieś pierwszego prawdziwie satysfakcjonującego dowodu na przemianę Aesa ze skrzekliwego rapera dla „pryszczatych” w pełnoprawnego MC to na pierwszym albumie współtworzonego z Robem Sonicem i DJ-em Big Wizem Hail Mary Mallon. „Are You Gonna Eat That?” było bardzo dobrym albumem, któremu można było właściwie zarzucić jedną rzecz – niewątpliwą dominację Aesop Rocka. Robowi, mimo bycia inteligentnym tekściarzem, brakowało elastyczności flow i charyzmy swojego partnera z zespołu. Czy coś się zmieniło na drugim albumie zespołu, „Bestiary”?
Pierwszy singiel i jednocześnie numer otwierający album, „Jonathan”, udowadnia już nie tylko wysoką formę Aesop Rocka, ale również Roba Sonica. W końcu ten nie musi gonić tempa narzuconego przez partnera, flow stało się przystępniejsze, irytujące akcentowanie zostało zminimalizowane. A to składa się na to, że linijki parzą nie tylko na papierze. Choć pod tym względem najlepiej jest i tak w „Whales” – pastiszu hip-hopowych numerów o pieniądzach, który swoją nazwę zawdzięcza dźwięku wytwarzanemu poprzez wypowiadanie w nieskończoność słowa „money”. Patrzcie: Money or your mothafuckin’ heart/I could give it to my dog/He makes money when he barks/Or put it in my fridge/Or in one parks that I bought. I nawet jeżeli bywa miejscami ciężkawy, to właśnie Rob odpowiada za lżejsze momenty w warstwie lirycznej (I’ve got 99 problems/22 ain’t shit nawija w „Used Cars”). Czy to znaczy, że dla Aesopa to poziom nie do przeskoczenia? Skądże! Money in the mothafuckin’ jar/Shark fin pastry/Summers on Mars/20 motherfuckers in the levitating car/747 full of women and cigars/Get money! rzuca jakby zapomniał o tym, że jest raperem słynnym z tego, że trudno zrozumieć o czym nawija.
Kiedy utwory polegają dynamicznych wymianach, jest idealnie. Gdy podział zwrotek jest bardziej klasyczny, bywa już różnie. „Kiln” przekonuje dopiero po kilku przesłuchaniach, szczególnie, że na tego typu refreny można sobie spokojnie pozwolić tylko na pierwszej płycie. Chemia między raperami jest wyczuwalna, może dlatego obok siebie lepiej sprawdzają się w krótszych wejściach niż utworach, które równie dobrze mogliby nagrywać w dwóch osobnych studiach. Dlatego „Hang Ten” potrafi zmęczyć, nawet jeżeli bit przypomina zaginioną produkcję z „Labor Days”.
No właśnie, produkcja. Mamy trzy produkcje Roba Sonica, ale wśród nich błyszczy tak naprawdę tylko „Octoberfest”. A i tak wydaje się czuć w nim rękę Aesop Rocka, który wziął na barki całą pozostałą produkcję, co zresztą było wyśmienitym wyborem. Bity są bardziej minimalistycznie niż te ze „Skelethona” czy pierwszego Hail Mary Mallon – mniej w nich syntezatorów i żywych instrumentów, a szczytem jest nabijane przez perkusję „Whales”, w którym pobrzmiewają echa clipping. Nawet jeżeli dzieje się mniej, Aes myśli nieschematycznie – wie jak ciąć sample, by tworzyły wrażenie nieustannej płynności, wie, jak układać bębny, by bujały, a przy czym rzadko posługuje się sztywnym, hip-hopowym modelem produkcji. Wpływy dawnego mentora rapera, El-P, wciąż są wyczuwalne, aczkolwiek Rockowi coraz lepiej udaje się uciekanie od łatki protegowanego lidera Definitive Jux.
Skoro mowa o El-P: w recenzjach i na forach internetowych można spotkać się ze stwierdzeniem, że Hail Mary Mallon to takie bardziej undergroundowe Run The Jewels. Na pewno „Bestiary” to mniej agresywna produkcja, obu raperom brakuje też nieco nieposkromionej energii, która wypływa ze wspólnych albumów Killer Mike’a i El-P. W zamian dostajemy więcej pokręconego poczucia humoru i wyzwania intelektualnego bez popadania w outsideryzm, charakterystyczny dla niektórych płyt spod znaku nerd rapu. „Bestiary” okazuje się więc bardzo przyjemną płytą, której kilka wad nie pozwala wystawić czystej piątki, stąd czwórka z plusem.