Wiz Khalifa "Blacc Hollywood" - recenzja nr 1
27 lat, na koncie kilkanaście mixtape'ów, dwa albumy wydane w niezależnym obiegu i trzy w majorsowych szeregach. Wiza Khalifę ciężko traktować już jako młody talent, freshmana czy newcomera - to ugruntowana mainstreamowa marka, która w przeciwieństwie do wielu hitów jednego sezonu trzyma się w czołówce bez wahań i z uśmiechem na ustach. Potencjał ogromny, możliwości podobnie, wielu narzekało jednak, że brak jeszcze ciągle w dorobku Thomaza albumu, do którego naprawdę nie można by się przyczepić i któremu można by przypiąć łatkę "klasyka". Czy jest takim trzeci mainstreamowy krążek Khalify, "Blacc Hollywood"? Pierwszy komentarz, który Wiz wystosować powinien po premierze brzmi...
"Ogarnięty producent wykonawczy pilnie poszukiwany!". Bowiem to album niewykorzystanych szans, wahania emocji i wrażeń niczym na rollercoasterze i niestety najmniej równy z trójki, którą dopełniają "Rolling Papers" i "O.N.I.F.C.". "Rolling Papers" wydawało mi się zbytnim ukłonem w kierunku sugestii wytwórni, "O.N.I.F.C." natomiast powrotem na właściwą ścieżkę i do klimatu, który dał Wizowi sukces. "Blacc Hollywood" to zamotka i zagubienie na owej drodze. Poprzedzony najgorszym wydawnictwem w dorobku Khalify (mierny "28 Grams", z którego może 10% się do czegokolwiek nadawało) album jawił się tajemniczo i do końca nie było wiadomo, co Wiz szykuje na płytę. Jednak "momenty były". Trafiały do nas i pieknie przewinięte "Look what I got on", klimatyczne "Got me some more", nawiązujące do najlepszych momentów w dorobku Wiza "Chapo" czy refleksyjne i osobiste "Look into my eyes". Finalnie... żaden z nich na płytę nie trafił. Oficjalne i poprzedzające premierę single to za to huśtawka nastrojów - "We dem boyz" w pierwszym wrażeniu było dla mnie koszmarne (przyznaję - po usłyszeniu na koncercie live przekonałem się do niego i dziś zapętlam na grubo), "KK" solidne, wrażenie poprawiały "Stayin out all night" (mocno nawiązujące do klimatu "Rolling Papers") i zaskakujące klimatem "Promises". Całość wyglądała jednak ambiwalentnie - okazało się, że podobnie jest z pełnym albumem.
Co robi tu mierne do bólu "Raw" czy udziwnione i po prostu słabe "Ass Drop" (ew. zostawić można by pierwszą zwrotkę, reszta do eksterminacji), gdy na płytę nie weszły cztery wspomniane left-overy? Dlaczego jako bonusy dorzucone są beznadziejne "On me" czy "Word on the town", przy refrenie którego punche 2Chainza wydają się wysublimowanym błyskiem geniuszu? Kto odpowiadał za układ numerów, gdzie klubowe bangery oparte na szybkich hi-hatach przedzielone są nastrojowym i slow-jamowym "Promises" a słodkie i mainstreamowe "Stayin out all night" i "So high" rozdziela brudne i surowe "Sleaze"? Nie trzyma się to kupy podobnie jak zadymione "On my level" między energicznymi "When I'm gone" i "Black & Yellow". Wizie drogi - jakby co chętnie pomogę przy układaniu tracklisty kolejnej płyty, a nawet Ci za to zapłacę jakbym pracował u Stinga! Rozjechana na boki selekcja, dziwny układ numerów, niezrozumiałe przeskakiwanie z jednego klimatu w drugi i powpychane w środek paszkwile odciągają bowiem uwagę od tego, że na tym albumie naprawdę jest sporo dobrych momentów, potwierdzających klasę Khalify.
To jak nastrojowo gra melodią i modulacją głosu w "So High" czy "Promises", by w innych miejscach idealnie i naturalnie wjechać na ostre trapy w "Hope" czy "We dem boyz". To jak podkręca brudny klimat oparty na niesamowitym wręcz basie w "Sleaze" (po ponad miesiącu słuchania stwierdzam, że to najlepszy moment albumu, włączcie to w nocy w furze i podkręćcie niskie tony!), zaraża pozytywną imprezową energią w "Stayin out all night" i leniwie nakreśla swój plan dnia w "No gain" przywołując na twarz banana pierwszym dwuwersem ze swoim wielkim dylematem. To, jak rzuca jedną z najlepszych i najbardziej szczerych zwrotek w karierze w świetnym "House in the hills", takimi wersami jak "They try to hold us back, paint a picture of us, then sell it straight to the public/ You young, black, then you thuggin'/ What they don't talk about the kid that came from nothin'/ Who stuck to what he believed in and turned himself into something great/ They should use that story to motivate/ But instead they'd rather focus on the fact that he's a pothead/ Not the fact there's not a lot where I lived/ 25 and not dead" zamykając usta wszystkim, którzy chcieliby na stałe wrzucić go do szufladki z napisem "dumb weed rap". Wszystkie te momenty pokazują, że ten gość wymyka się klasyfikacjom, podziałom (także rytmicznym), ze swoim głosem i flow potrafi zrobić wszystko a wachlarz możliwości ma niezmierzony. Co z tego jednak, że przez połowę albumu wygląda jak David Luiz w sezonie 2013/2014, skoro pomiędzy tym widzimy Davida Luiza z meczu z Niemcami? Karne Vrdoljaka z Celtic'iem zapadły w pamięć tak samo, jak gra Koseckiego, czyż nie?
"Blacc Hollywood" nie jest słabą płytą a momentami jest wręcz płytą bardzo dobrą. Tym bardziej, słysząc możliwości, boli tyle wpadek, niezrozumianych wyborów i tracków, które jeśli gdzieś by się nadawały to może na koniec "28 Grams", gdzie dojdzie tylko wytrwały fan a nie na oficjalny album. Całość brzmi jak zebrana naprędce, przypadkowo, wymieszana i wypchnięta pod szyldem oficjalnego albumu. Patent "po trochę wszystkiego" rozpada się na boki, brak mu spójności a przede wszystkim równego poziomu - po pierwszym przesłuchaniu miałem ochotę skipować połowę płyty, a chyba nie o to chodzi w wypadku albumu rapera, którego nazywa się swoim ulubionym. Teraz aż tak źle nie jest, ale znając potencjał, biorąc pod uwagę, że to już trzeci majorsowy krążek Wiza i słysząc left-overy nie umiem wystawić więcej niż 3. "Blacc Hollywood" nie zasługuje na złotą malinę, ale w rozdaniu oscarowym również nie ma czego szukać - chyba że pojedyncze sceny.
Nie wiem może za dużo ćpam, ale dla mnie 28grams jest najlepszym materiałem, który wyszedł w roku 2014. I u mnie proporcje są odwrotnie proporcjonalne, 10% do wyjebania. Nie jestem fanem autotuna ale to co wyprawia wiz z jego użyciem to nowa jakość. Czuć po prostu czystego skilla którego autotune dopełnia. W ogóle ta cała płyta jest inna, nigdy nie słuchałem czegoś takiego. Sprawdź sobie kilka materiałów z produkcji + niektóre wywiady na temat tej płyty. W okresie jej powstawania wiz chyba przekroczył wszystkie możliwe granice odnośnie ćpania thc (nie tylko) a sama płyta jest jednym wielkim freestylem nic nie było na niej napisane. Moim zdaniem już sam proces jej tworzenia nie pozwala przejść obok tego projektu obojętnie. Moim zdaniem czasowa zmiana charekteru, osobowości, zachowania tylko na potrzeby jednego projektu jest większym wyzwaniem niż kilka wersów o tym jak sie wybił z nikąd i doszedł na szczyt. Jedno jest pewne. Nie każdemu siądzie. Nie rozumiem tylko dlaczego wszyscy przeszli obok tego projektu obojętnie. A BH faktycznie chujowe :) Pozdrawiam.