Common "Nobody's Smiling" - recenzja nr 1
W 2011 roku Common, będąc w pozytywnej aurze, marzył i wierzył, leżąc pod błękitnym niebem. Dziś mamy 2014 i z atmosfery poprzedniej płyty pozostało niewiele. W końcu Chicago to obecnie jedno z najbardziej niebezpiecznych miast w USA. Więc nie ma się co dziwić, że nikt się nie uśmiecha. Z tego właśnie miejsca swoją historię opowiada, na swoim najmroczniejszym krążku, Common.
„Nobody's Smiling” to taka autorska wersja „Game Theory” Rootsów. Tak samo jak opus magnum filadelfijskiej grupy, tak i nowe dzieło jest odpowiedzią na obecną sytuację społeczną w USA. Już sam wstęp jest niczym innym jak ukazaniem tych kwestii czy to oczyma rapera, czy też pod postacią storytellingu. Cała płyta w dużej mierze obraca się wokół chicagowskich gangów, kobiet, a nawet wiary w Boga ludzi, którzy hustle'ują na ulicach "Wietrznego Miasta". Czuć, że Chicago to nowe Compton.
Ale to nie wszystko jeśli chodzi o liryki gospodarza. Co ciekawe i zaskakujące, Common łamie tu stereotyp swojej osoby i nawija bragga o swoich byłych partnerkach, wspominając co prawda tylko o Erykah Badu, ale robiąc to w takim stylu, który nie jest dla niego typowy:
"Who in the game had the baddest hoes Niggas seen Badu's ass and said "I seen what you was on"
Na do widzenia pozostawia nas z kolejnym punktem wspólnym z „Game Theory”. Kończy swój nowy krążek opowieścią o jego relacji z J Dillą, o tym jak się poznali, o ich znajomości kiedy Jay Dee był już chory. Jak sam artysta wspomina, cisną mu się łzy, kiedy wspomina „najlepszego rapera wśród producentów i najlepszego producenta wśród raperów”. Podsumowując, w aspekcie lirycznym nie ma się do czego przyczepić. Common to Common. O jego wielkości niech świadczy to, że ceniony młodzian, Vince Staples, brzmi przy nim jak uczniak. Nie mówiąc już o najbardziej nijakim raperze ostatnich lat, Big Seanie...
Całą produkcją na „Nobody's Smiling” zajął się No I.D. To kolejne wspólne dzieło obydwu panów. Tym razem producent odrzucił w dużej mierze tradycyjne dla siebie, miłe brzmienie na rzecz powagi i mroku. Taka nowoczesna wersja RZA'y z „Enter the Wu-Tang”. Mózg Wu-Tang Clanu wykorzystywał soulowe sample, obdzierając je z ciepła pozostawiając tylko rytmikę. No I.D. poszedł podobnie - już na samym wstępie do płyty, czyli w utworze „The Neighborhood”, tworzy smutny podkład oparty o "The Other Side of Town" Curtisa Mayfielda. Dalej też nie jest lżej. Takie „Black Majik”, „Hustle Harder”, czy „Nobody's Smiling” śmiało mogłoby pojawić się na „Yeezusie”, podwyższając jego poziom.
Krążek pod tym względem, choć prawie w jednym tonie, jest zróżnicowany. Tu pojawią się jakieś pianinka, tam gospel wklejony do ponurego podkładu (singlowe „Kingdom”), gdzieś indziej sampel lub pulsująca linia basu. Atmosferę łamie trochę słoneczne „Real”, które pasowałoby do Khalify czy innego, poytywnego mainstreamowca. Całość prezentuje się bardzo równo. No I.D. wyprodukował nowe dzieło Commona z wyrafinowaniem i niesamowitą dbałością o jakość. Według mnie jest to, na dzień dzisiejszy, najlepsza rapowa płyta, w tym roku, pod względem muzycznym.
Szczerze mówiąc, po singlach trochę wątpiłem w nowego Commona. Co prawda single w końcu mnie przekonały, a goście zostali dopasowani perfekcyjnie. Żeby było też jasne, polecam wersję deluxe. To, co na nią trafiło jest równie rewelacyjne („Out On Bond”) lub w najgorszym wypadku niewiele gorsze („Young hearts run free”) od tego, co trafiło na normalną wersję krążka. Ode mnie pełna piątka. Lepszym krążkiem od „Be” nie jest, ale na pewno jest to czołówka jego twórczości. Kandydat na płytę roku.