Ten Typ Mes i Lepsze Żbiki - recenzja
Raper z ugruntowaną pozycją w środowisku, przez wielu uznawany za numer 1 w grze, dopiero co przekroczył trzydziestkę. Na koncie ma złoto i własną, stworzoną od podstaw wytwórnię z nazwą stricte kojarzącą się z jego twórczością. Każdym dotychczasowym albumem namieszał w danym roku konkretnie, a debiut zgodnie uznawany jest za klasyk i nijak się nie starzeje. Po czterech płytach w dorobku postanowił odejść na chwilę od solowych albumów i odstąpić trochę pola swojej ekipie - efektem jest materiał typu "collabo album" z wieloma gośćmi, jednak tylko tymi, z którymi gospodarz blisko trzyma się na stopie koleżeńskiej. O kim mowa? Wielu z Was powie pewnie, że ten opis wypisz-wymaluj pasuje do Jaya-Z i jego "Dynasty". A no racja. Ale nie tylko - wszystkie powyższe elementy układanki zgadzają się również w odniesieniu do płyty Ten Typ Mes i Lepsze Żbiki.
I nie tylko one, bo tak jak "Dynasty" Jaya ciężko oceniać przez pryzmat solówek Hovy, czy collabos Tech N9ne'a przez jego solowe albumy, tak jest i tutaj. To nie kolejny materiał, gdzie Mes w pełnym skupieniu musi udowadniać scenie, że wciąż podnosi poprzeczkę, zaskakuje i wytycza nowe tory. Raczej chwila odpoczynku od wiecznych porównań, rankingów nt numeru jeden, wycofanie się do szeregu i wystawienie pola do gry kompanom. Zresztą dobrze zwiastował to już pierwszy singiel. Gdy, "Wjaazd", "My" czy "Otwarcie" były mocno nasączone osobowością, mówiły nam o ich autorze wiele, zarazem zmiatając z powierzchni ziemi wszystko, co znajdowało się w pobliżu to "Alkopoligamia 2013" przemienia go raczej w narratora, starającego się światło jupiterów ukierunkować w trochę inną stronę. "Ten album nie miał dać hitów a jesienny, granatowy klimat" - mówił Mes w naszym wywiadzie i słychać to na całości projektu. Mniej czasu za mikrofonem równoważy większym skupieniem się na produkcji, którą w większości zajął się sam, zatrudniając do pomocy jedynie Głośnego i Szoguna. Produkcji, która brzmi wyraźnie inaczej niż ostatnie produkcje Mesa. Głęboka, zadymiona, nowojorska, czerpiąca garściami z lat 90-tych i budująca nastrój zamiast bujać karkiem. Raczej na wrześniowy spacer niż sierpniową imprezę. Choć i w ramach owych lat 90-tych jest różnorodnie - od tribe'owej głębi po rzadko odkopywaną dziś melodykę Rocafella 97-98 jak w jednym z highlightów krążka, singlowym "Na Dnie".
A goście czyli tytułowe Żbiki? Choć nie zawsze dorównują gospodarzowi to materiał na pewno ubarwiają. Kuba Knap luzem wymieszanym z bystrością pokazuje, że trzeba mieć go na oku, bo po raz kolejny po "Wy" błyszczy i zapada w pamięć, mając mało czasu w numerze. Ciech leci charakternie z southside'owym pazurem i jeżeli czymś irytuje to tym, że zwrotki takie jak ta rzuca w eter zbyt rzadko. LJ Karwel natomiast flow wyjętym z oparów ticala sprzed dwóch dekad wpasowuje się w mroczną stylistykę, udowadniając, że swój pomysł na nowojorski boombap ma totalnie inny od reszty sceny.
"Lepszym Żbikom" daleko do wybitnych "Kandydatów Na Szaleńców" czy "Alkopoligamii", ale i chyba nie ściganie się z solówkami na albumie z ekipą było tu celem Mesa. Dostajemy album, który wprawdzie nie zamiata sceny, do czego przyzwyczaił nas Piotr Szmidt, ale oferuje sporo klimatycznej przekrojowości, gatunkowych mieszanek i pozwala gospodarzowi pobawić się muzyką bez spiny i presji narzucanej osobom o tym dorobku, szczególnie po pierwszym złocie w karierze. A tym, którzy narzekają i ubolewają w komentarzach, że "jak to Mes słabiej niż ostatnio, czyżby już tendencja spadkowa?" dyskretnie przypominam jaki krążek Jay-Z wydał zaraz po "Dynasty". Na razie mamy płytę wprawdzie nie równie wyborną co te w pełni solowe, ale na pewno obiektywnie dobrą i wartą uwagi. Czwóreczka z małym plusem.