J. Cole "Born Sinner" - recenzja
Tydzień po premierze "Cole World: The Sideline Story" pochodzący z Północnej Karoliny autor materiału mówił, że na jego drugi album trafi sporo numerów, które nie zmieściły się na debiucie, mimo że nie były gorsze. Kilka tygodni przed premierą "Born Sinnera" twierdził już, że w sesjach nagraniowych zarejestrował tyle kawałków, że mógłby z nich zrobić cztery krążki. Według jego wypowiedzi, przy drugiej płycie w Roc Nation miał dużo większą swobodę i większe zaufanie wydawcy. Może dlatego nie dostaliśmy jeszcze sprofilowanego na młodszą młodzież licealną kolorowego teledysku na boisku do koszykówki, którego znienawidziłby Nas? Koniec żartów. Wiele osób wiązało z tym materiałem wielkie nadzieje, w pierwszym tygodniu kupiło go prawie 300 tysięcy osób, a kiedy włączycie sobie materiały video z "Dollar & A Dream Tour" zobaczycie ile muzyka rapera z Fayetteville znaczy dla tych ludzi.
"LeBron James bez mistrzowskiego pierścienia"? "Nowy Nas bez swojego Illmatica"? Jeśli chce się być stawianym w takim towarzystwie, nie wystarczy mieć talentu do wyrzucania słów na mikrofon, którego trudno Jermaine'owi odmówić. Osobiście wciąż uważam, że "Cole World" nie było materiałem na miarę tego czego od Cole'a można i powinno się oczekiwać. Jak jest z "Born Sinnerem"?
Drugi album jest muzycznie znacznie ciekawszy, spójniejszy i bogatszy niż "Cole World". Pierwsze słowa rapera jakie słyszymy na krążku to "it's way darker this time". Mroczniejszy? Nie wiem czy akurat to słowo pasuje najbardziej. Z pewnością jest tu dużo bardziej świadomie w doborze muzyki i wyborze ścieżki w jakiej autor chce kierować swoją karierę. Jednocześnie czuć w tym pewną kontynuację dotychczasowej drogi, tylko parę dużych kroków dalej. Cole nie lubi dusznych, przytłaczających podkładów, dźwiękowych ścian i gradobić, u niego muzyka zawsze jest akompaniamentem dla jego zwrotek. Nie znajdziecie tutaj ciężkich perkusji, przesadnie długich pogłosów werbla, klasycznych układów bębnów. Nic z tego. Muzycznie Cole ma dużo świetnych pomysłów i sprawił, że szesnaście numerów tworzy zwartą całość, w której każdy kolejny track jest logicznym uzupełnieniem układanki. Dużo tutaj absolutnego sztosu. Świetnym przykładem jest "She Knows" - wychodzi od grzechoczącego rytmu do mega intrygującego prostotą akordów sampla z "Bad Things" Cults, potem dochodzi również wokalna część próbki i nagle... BOOM. Tętniąca perkusja w połączeniu z doskonale dowodzacym muzykalności rapera "Oh I... Oh I... All Right". Podobnie w refrenie, z prostego "She knows, she knows, and I know she knows" robi coś kozackiego. Takich prostych, ale rewelacyjnie trafionych zagrywek jest dużo więcej.
Muzyczny przelot jest spory. Po "Mo Money", które miesza laidback ze świdrującym poczuciem jakiegoś niepokoju wjeżdża "Trouble", które na zwrotkach miesza mocne wtręty newschoolowego basu z cykającą subtelnie w tle perkusją, po czym nagle dostajemy hipnotyzujące smyczki i miażdżący chór. Następne "Runaway" to perfekcyjna kolekcja pojawiających się i znikających instrumentów, które dyskratnie dodają kompozycji magii i prosty jak konstrukcja cepa refren zaśpiewany z niesamowitą dozą zaraźliwych emocji. Nawet oparty o przekatowany na wszystkie opcje sampel ATCQ numer z Kendrickiem gryzie go w taki sposób, że wiadomo, że nikt by tego nie zrobił w ten sposób. Southowe "Ain't That Some Shit" Syience'a rozpierdalające energią podkręconego tempa dyktuje inny styl nawijki i na trackliście pojawia się przed słodziutkim flirtem z mainstreamowym R&B rodem z zeszłej dekady w "Crooked Smile" i absolutnie wybitnym jazzującym "Let Nas Down", które muzycznie stanowi jednoznaczny dowód geniuszu No I.D. Jest bogato, z wyczuciem, wszystko brzmi świetnie, a płyta stanowi piękną całość i wylewa się z głośników tak miło, że ma się ochotę na więcej.
Jak wspomniałem, J. Cole na pierwszy plan chce jednak wypchnąć swoje teksty, uważa siebie tak jak wielu uważa go za "lyricist" (wydaje mi się, że zastąpienie tego słowa polskim "tekściarzem" to jednak duża niedokładność). I tutaj właśnie pojawia się największy problem. Cole płynie, bawi się akcentami, radzi sobie w kompletnie różnych konwencjach i pokazuje bardzo dużą różnorodność i elastyczność w kwestii flow. Mało natomiast pokazuje w warstwie tekstowej. Płyta w dużej mierze krąży wokół skołowanego ilością seksualnych znajomości i rzewnych psychofanów życia gwiazdy. Dotyka takich tematów jak homofobia, różnice między bogatymi i biednym (ze szczególnym uwzględnieniem różnicy między bogatymi i obrzydliwie bogatymi co pozwala Cole'owi na bycie przez chwilę smutnym marzycielem), wychowanie czy niepohamowana rozrzutność. Wszystko niestety po łebkach i bez ubrania tego w wersy, które wryły by się w pamięć i spowodowały ten przyjemny element zaskoczenia poziomem rozkminki albo kątem spojrzenia.
Weźmy np. ostatnie wersy na płycie "Listen here, I'll tell you my biggest fears/ You the only one who knows them, don't you ever go expose them/ This life is harder than you'll probably ever know/ Emotions I hardly ever show/ More for you than for me, don't you worry yourself, I gotta do this for me/ They tell me life is a test but where's a tutor for me/ Pops came late I'm already stuck in my ways/ Ducking calls from my mother for days/ Sometimes she hate the way she raised me but she love what she raised/ Can't wait to hand her these house keys with nothing to say". Wstęp zapowiada się jakby miały posypać się szokujące wyznania i powodujące ciarki historie, po czym następuje rozczarowanie i konsternacja. Fakt, że nie ma wersów "do cytowania" jeszcze o niczym nie świadczy, kiedy całe numery działają dla jakiegoś konkretnego celu. Tak nie jest. Dużo tutaj banału, zdecydowanie za dużo pierdolenia o pierdoleniu (dosłownie), gadania o swojej wielkości bez odpowiedniego potwierdzenia tego wielkimi numerami. "Let Nas Down" jest bardzo fajne, ale to tylko numer o reakcji idola, nie ma w nim nic co by było liryczną bombą. "Trouble" słucha się znakomicie, ale ostatni punch "12 years late when my song came on/ he asked mamy did you fuck J. Cole" jest trochę czerstwy choć mimo wszystko w tej Cole'owej nawijce brzmi ok. "Born Sinnerowi" brakuje treści, brakuje lirycznego błysku, czegoś wielkiego. Dlatego ani "Illmatica" ani "mistrzowskiego pierścienia" nie ma. Jest bardzo dobry i świetnie płynący z głośników materiał, który deklasuje debiut (choć są momenty jak np. zaśpiew "love is drug like a strongest stuff ever and fuck it I'm on one" brzmi jak nieprzyjemne echo) ale nadal nie przynosi oczekiwanej nowej jakości.
3tana: Słuchałem tylko wersji podstawowej. Te kawałki dodatkowe też, ale tak pobieżnie, więc nie będę się wypowiadał dopóki nie sprawdzę uważnie i na spokojnie. Z doświadczenia wiem, że takie wersje zawsze warto mieć, często trafiają na nie numery o mniejszym potencjale komercyjnym, które często okazują się jeszcze większymi sztosami.
nicotine: mroczniejsza od "Sideline Story" pewnie tak, ale mrok to nie jest dobre określenie na jej zawartość. Czy byłem surowy? Może trochę, ale czuję olbrzymi niedosyt po tej płycie. Z jednej strony ta muzyka jest fascynująca, kozacko zrealizowana, akcenty, flow i zagrywki tego typu to chwilami rewelacja i duża świeżość. Dużo bardziej w moim guście niż "Cole World". Z drugiej strony, zagłębiam się w te teksty i widzę braki. Nie rozkminiałem tego w recenzji, ale rozkminiałem ogólnie, że w dużym stopniu to może wynikać z faktu presji wydawcy, albo samej świadomości Cole'a dotyczącej tego co się przyjmie. Komercja to byłoby duże słowo, ale jakieś wyrachowanie... Skoro w przypadku debiutu uległ i zrobił ten singiel który poszedł szeroko mimo że był dużo poniżej artystycznych oczekiwań to czemu miałby tego nie zrobić tym razem. Lirycznie natomiast, podkreślam LIRYCZNIE, płyta prezentuje się tak sobie. Nie mam nic przeciwko kawałkom o hajsie, o dupach, o sławie, o związkach i o miłości. Sam fakt robienia o tym kawałka nie jest zły. Gorzej kiedy te numery nie wnoszą wiele do dyskusji na ten temat, nie zaskakują wnioskiem, sposobem myślenia, głębokością refleksji czy błyskotliwością w ich formułowaniu. To jest mój główny zarzut pod adresem tej płyty. Nijak nie zmienia to faktu, że płyta jest bardzo warta sprawdzenia i uważam ją za udaną. Wychowałem się na "Illmaticu", może dlatego mam wysokie oczekiwania od liryki. Nas też nawijał o hajsie albo o bluntach albo o dupach, ale sposób w jaki to robił... To nadal kompletnie inna liga niż Cole. I inna niż Kendrick. Dlatego wierzę, że wspólny album zmobilizuje tego typka żeby wycisnąć z siebie max i pokazać dlaczego tak naprawdę nazywa siebie lyricist. No... Tak pokrótce;)
Złoto musi być, sprzedaż w pierwszym tygodniu tylko 30 tysięcy niższa niż Kanye, a to naprawdę mały dystans w takim zestawieniu. Moja recenzja Yeezusa ukazała się na Interii jakiś czas temu (http://muzyka.interia.pl/plyty/recenzje/news/antychryst,1929188,5620). Dużo rzeczy teraz jest do napisania - Mac Miller, Freddie Gibbs, Statik Selektah, Tito Lopez, Action Bronson& Harry Fraud, Prodigy & Alchemist.... Nie wiem jak się z tym wszystkim wyrobimy. Pewnie wszystkiego się nie uda, ale postaramy się dać wam jak najwięcej recenzji tych ważnych albumów nie zapominając o mixtape'ach.