Kendrick Lamar "good kid m.A.A.d. city" - recenzja nr 1
Na sam początek, na jakieś siedem tysiący znaków przed tym fragmentem nowowiernej serenady, w którym padną słowa o rzekomym klasyku, wypadałoby usiąść, rozluźnić mięśnie i odetchnąć z ulgą. Kendrick Lamar nie zawiódł, nie sprzedał się, nie poddał presji garniturów z wielkiego koncernu. Zrezygnował z szumnie zapowiadanego singla z Lady Gagą, zamiast popularnych śpiewaków pokroju Miguela, The Weeknd czy Franka Oceana zaprosił do współpracy dużo mniej celebrowanego JMSN'a, a w miejsce popowych gwiazdek wyrwano na kilka chórków znaną ledwie z płyty „Oneirology” Annę Wise.
I wbrew najczarniejszym obawom zamiast nijakiego krążka wypełnionego potencjalnymi singlami do klubu, sypialni, auta i klubu przerywanymi czymś jeszcze - dostaliśmy album niespotykanie spójny i przemyślany. „Dumb it down” na tej płycie nie istnieje. To raczej słuchacz musi się wyciągnąć i przez niecałe 70 minut udawać, że od zawsze słuchał rapu dla tekstów. Ya' Bish.
„good kid, m.A.A.d. city” rozpoczyna się wprawdzie modlitwą do Boga, ale każdy wie, że to diabeł tkwi w szczegółach. Zauważmy więc, że podtytuł krążka brzmi "krótki film wg Kendricka Lamara" - i to właśnie słówko według jest tutaj kluczowe. Nie oglądamy filmu wyreżyserowanego przez szefa wytwórni, wyprodukowanego przez fachowców od pijaru i podanego w strawnej formie przez radio. To efekt artystycznej wizji rapera, który - mimo względnie młodego wieku - wie doskonale co chce przekazać i jak. Reszta filmowej załogi mu w tym tylko pomaga. Ekipa dźwiękowa dobrana została zręcznie, idealnie trafiając w balans między nowoczesnością i tradycyjnym brzmieniem dla ciut (to poprawna pisownia, korekto) zacofanych. Bit w „Bitch Don’t Kill my Vibe” brzmi jak pościelowa wersja trapu, dalej mamy „Backseat Freestyle”, czyli ogłupiający banger od Hit-Boya, mamy też wypośrodkowane między brzmieniem „Section.80” a „Take Care” "Swimming Pools", jest lękliwe „Good Kid”, pod którym mógłby podpisać się klasyczny RZA, jest też krótki, acz piekielnie mocny, piszczałowy ukłon w stronę vintage west coastu w środku "m.A.A.d. City"; organiczne, przywołujące na myśl dokonania kolektywu Soulaquarians z "Electric Circus" Commona "Real" i triumfalne zakończenie w postaci "Compton". A między tym wszystkim znajdziemy jeszcze nastrojowe „Sing About Me” samplujące Grant Greena, czyli ulubione źródło zapożyczeń Digable Planets i ATCQ. Każdy powinien być z takiego rozrzutu brzmieniowego kontent, przerywane skitami utwory przechodzą w siebie gładko, a fakt, że tak znaczące ksywy jak Pharell, Just Blaze, czy wspomniany T-Minus sąsiadują tu w creditsach ze szwedzka grupą Tabu, stajnianymi beatmakerami z TDE, niedocenianym Terrace'm Martinem, oraz producentem relatywnie mało znanej grupy Pac Div świadczy o tym, że postawiono na zawartość, a nie opakowanie i firmowe znaczki. Ya' bish.
Nad tym wszystkim jest oczywiście Kendrick. Ze swoim mocnym przekazem, techniką, internalami, zróżnicowanym flow i lekko skrzeczącym głosem, który przyjmuje na płycie tak różne barwy, że momentami można istotnie oszaleć. Ekstremum to oczywiście główna cześć „m.A.A.d. city”, to co Lamar weń wyprawia już nawet nie jest skrzekiem - to piski kogoś, kto w swym zagubieniu wkracza w stadium paranoi. Kendrick rzadko trzyma się bitu, modelując swe wersy między podśpiewywaniem a recytacją - w każdym przypadku czując się swobodnie. W takim „Money Trees” płynie jakby śpiewał szanty; "Backseat Freestyle" to agresywny popis finezyjnej zabawy z timingiem; precyzja z jaką raper buduje swym głosem dramaturgię w „Good Kid” zachwyca; w "Bitch Don't Kill My Vibe" tembr przyjmuje barwę kosmity albo DoseOne'a, ku ciekawym rezultatom. Efekt helu nałożony na wokal w ostatniej zwrotce „m.A.A.d. city” jest już zagrywką ryzykowną, choć mogącą to wyjaśnić interpretację tego, jak blisko siebie są słowa „helium” (hel) i „halo” (aureola) mam na końcu klawiatury, skoro akronim m.A.A.d. każe się nam rozwijać jako Anioł na Anielskim Prochu. Nie sposób przemilczeć wyciszenia pod koniec drugiej zwrotki „Sing About Me”, spokojna artykulacja w „Art of Peer Pressure” również wydaje się na miejscu, zaś pewność z jaką padają pierwsze słowa „Compton” nie pozostawia żadnych wątpliwości, kto tu jest kim. Ya’ bish.
Nie czytałem „Gry w Klasy” Cortazara, ale co nieco o tej książce wiem. Można ją ponoć czytać na dwa sposoby - od początku do końca, albo według podanego klucza. „good kid m.A.A.d. city” przedstawia się nieco podobnie, historia nie jest linearna, jak można by się tego spodziewać. Na upartego można powiedzieć, że przypomina grę w domino i poszczególne elementy trzeba do siebie dopasowywać. Zaczyna się tuz po „Compton” gdy Kendrick rzuca mamie "musze pożyczyć twój samochód, będę za 15 minut". Wcześniej jedziemy z Kendrickiem do dziewczyny, która mieszka w dzielnicy dalej, próbujemy z ziomkami obrobić jakąś chatę, uciekamy przed policją, bierzemy udział w tragicznej strzelaninie, by w końcu, dzięki Bogu, znaleźć do lepszego życia drogę. Gdzieś w międzyczasie pojawiają się retrospekcje, wspomnienia lat szkolnych, nawiązania do prawdziwych filmów, ulubionych krążków rapowych, a także znaczące "Bitch Don't Kill my Vibe", które choć zręcznie wplecione w tracklistę z wątkiem głównym związane nie jest. Widzimy historię z perspektywy innych postaci. Jay Rock odgrywa rolę osiedlowego hustlera, McEiht gra siebie, weterana dzielnicy, który opowiada Kendrickowi, że palenie zielska zmieszanego z kokainą nie jest wcale taką nowością. Drake tradycyjnie odstawia rozmiękczałego lovelasa, między utworami pojawiają się nawet rodzice i ziomale Kendricka odgrywający w skitach autobiograficzne sceny z burzliwej przeszłości. Na ile fabuła recenzowanego krążka została oparta na faktach można się tylko domyślać. To, że brak na końcu filmu przestrogi o tym, że "wszelkie podobieństwo do osób jest przypadkowe" może być pewną wskazówką. Gdy Lamar rapuje „czy gdybym powiedział ci, że zabiłem człowieka gdy miałem 16 lat uwierzyłbyś?”, wyobraźnia podpowiada, że był blisko. Niedawno raper opowiedział w wywiadzie, że spotkanie z bogobojną staruszką miało w rzeczywistości miejsce. Gdzie indziej mówi, że ojciec nigdy nie odzyskał swoich klocków domino, Sherane istniała naprawdę, choć miała inaczej na imię, a wujek Tony w istocie został postrzelony. Prawdopodobieństwo egzystencji siostry Keyshy też trzeba ocenić wysoko, skoro większość nastoletnich prostytutek w Los Angeles pochodzi z domów opieki. Ya'Bish.
Dokonawszy krótkich obliczeń, łatwo dojdziemy do wniosku, że akcja filmu dzieje się w roku 2005. W tym samym roku zadebiutował Young Jeezy, pierwszy album Game'a "The Documentary" osiągnął status podwójnej platyny, Halle Berry została uznana za najgorsza aktorkę (choć po słynnej scenie w "Monster's Ball" kilka lat wcześniej mało który siedemnastolatek by się z tym zgodził ), a tylko w dzielnicy Compton popełniono 76 morderstw. Być może dlatego wszystkie te postacie przez film się przewijają, a w utworze "Sing About Me" pada wers „liczę stracone życia w swoich piosenkach”. Compton sprzed siedmiu lat, to dzielnica, gdzie pod klawiszem szybkie wybieranie w komórce obok Twojej dziewczyny, ziomka, i sprawdzonego dilera widnieje pogotowie. Gdzie wypitego alkoholu nie mierzy się na butelki, lecz hektolitry. Gdzie św. Mikołaj nie zagląda, policjanci zachowują się tak, jakby chcieli cię zabić za sam wygląd, a posiadanie uczuć to oznaka bycia gorszym. Czy jednak Compton AD 2005 jest na mapie Stanów Zjednocznonych wyjątkiem? Można się bowiem tylko zastanawiać, czy podobieństwo refrenu „Good Kid” do klasycznego utworu „We Live in Brooklyn Baby” Roya Ayersa jest zamierzone. Albo też zajrzeć do bardziej aktualnych danych statystycznych rodzinnego miasta staruszków Kendricka, Chicago, gdzie zdażają się weekendy, podczas których zastrzelonych zostaje 6 osób. Wniosek i tak będzie ten sam - historia dobrego dzieciaka w szalonym mieście należy do uniwersalnych. I jeśli zadać kolejne pytanie - na ile dorastanie w takich warunkach pozwala na dokonywanie życiowych wyborów? - to morał opowiesci Lamara brzmi: na niewiele, ale to nie znaczy, że nie powinieneś próbować. Ya' bish.
Doszukiwanie się wad na tak skrupulatnie przemyślanej i dopracowanej płycie ma taki sam sens, jak pytanie Paryżan o to, gdzie jest wieża Eiffla. W obu przypadkach można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że ktoś posiada przyrodzenie w jednym z narządów zmysłu. Jasne, refreny mogłyby być nieco lepsze, bit Just Blaze'a powinien być bardziej spektakularny, a bez udziału Drake'a "Poetic Justice" niewiele by straciło. Ale to tylko kosmetyka, w końcu w Paryżu też czasem bywa mgliście. Sam autor „good kid m.A.A.d. city” zapytany o odbiór albumu przez środowisko stoicko odpowiada, że każdy krążek musi trochę poleżeć, zanim nabierze statusu klasyka. Ja póki co jestem na etapie bicia się z myślą, że nawet skity mają tutaj potencjał klasycznych. Czy jeśli napiszę, że słuchając albumu postanowiłem (bez rezultatu) poszukać swoich starych klocków domino - uwierzysz? A czy jeśli napiszę, że przez jeden z interludów wróciłem do nie słuchanej od lat płyty "Let's Get It: Thug Motivation" - dasz wiarę? Ocena wygląda bowiem tak. Oczywiście, "Kościarza" też nie czytałem. Ya'Bish.