A$AP Mob "Lords Never Worry" - recenzja
Jeśli nawet nieomylny dotąd Clams Casino raczy nas podkładem co najwyżej przeciętnym, to całość nie może raczej zachwycać. I rzeczywiście: debiut formacji A$AP Mob w żadnym stopniu nie zachwyca, a wysoki poziom utrzymuje jedynie momentami.
Wsłuchując się w ubiegłoroczny debiut A$APA Rocky'ego, można było odnieść wrażenie, że przebywa się w szczelnie zamkniętym, zadymionym pomieszczeniu wielkości pudełka od zapałek, w dodatku będąc po kolana w kodeinowym płynie. Że niewygodnie? Wręcz przeciwnie: rezultatem tych obłędnych beatów od Clamsa Casino czy A$AP Ty Beatza, w dodatku połączonych z charyzmą gospodarza, był hipnotyczny, przyciągający materiał, od którego nie można się było oderwać. Jeżeli czegoś podobnego oczekiwaliście od "Lords Never Worry" - no cóż, możecie się zawieść.
Bo ten długaśny, składający się z 18 utworów album momentami po prostu nuży. O ile mixtape'u Rocky'ego słuchało się mniej więcej tak, jak grube amerykańskie dziecko pożera ulubione hamburgery, tj. łapczywie, w dużych ilościach i niemalże bez przerwy, o tyle płyty A$AP Mob słucha się raczej bez większych uniesień. A chwilami chciałoby się nawet, żeby to całe przedstawienie dobiegło już końca. To coś, co trzyma za pysk i nakazuje dalsze odsłuchiwanie, wałęsa się tu tylko na początku i samym końcu. Otwierające album, wciągające "Thuggin' Noise" pozytywnie nastawia na resztę materiału, podobnie zresztą, jak surowe "Coke And White Bitches: Chapter 2", "Persian Wine" i "Bath Salt". Natomiast zamykające "Jay Reed" czy "Choppas On Deck" pokazują, że to mogła być całkiem dobra płyta. W tych momentach jest brudno, chropowato, bez popowego upiększania, ale równocześnie - cholernie intrygująco, na swój sposób przebojowo wręcz (jeżeli klimaty rodem z pierwszych płyt Three 6 Mafia mogą być w ogóle przebojowe).
Problemem jest środek płyty. Wówczas robi się zbyt chaotycznie; zaplanowana surowość zostaje zastąpiona mydłem i powidłem. Tu trochę trapu, tam szczypta araabmuzikowych wygibasów, jeszcze gdzie indziej garstka klimatu czysto nowojorskiego. I choć produkcje nie są aż tak złe - aczkolwiek AraabMuzik bywał już w lepszej formie - to problem leży gdzie indziej: w rapie. Rocky pojawia się tu tylko w sześciu utworach (w tym w najlepszym na płycie "Purple Kisses", które brzmi jak żywcem wyjęte z "LiveLoveA$AP"), lecz w zupełności mu to wystarcza, by zdystansować całą resztę. Kroku próbują mu dorównać momentami nieźli A$AP Ferg i A$AP Nast, ale tacy A$AP Twelvy, A$AP Ant czy Da$h, to raperzy absolutnie niczym się nie wyróżniający, którzy na większości podkładów brzmią, jakby chcieli, a nie bardzo mogli.
Na Złotą Malinę zasługuje również przedpremierowy pewniak, tj. bodaj najbardziej wyczekiwany utwór "Freeze". Już od pierwszych sekund wiadomo, kto jest producentem - Clamsa Casino nie sposób pomylić z kimkolwiek innym - lecz zamiast kolejnego muzycznego arcydzieła, dostajemy podkład zadziwiająco nudny, wywołujący raczej niekontrolowane ziewanie, niż fascynację. Akcentuje to jeszcze gościnna zwrotka Jima Jonesa, który pasuje tu jak świni siodło.
Wspólna płyta raperów z obozu A$AP Mob potwierdziła jedną rzecz: że A$AP Rocky przewyższa swoich ziomków o co najmniej dwie klasy. Ale to wiemy już od dawna; więc w gruncie rzeczy tej płyty mogłoby w ogóle nie być. Trójka - ale taka po fanowsku naciągana.