W tym roku Popkiller - reprezentowany przez wyżej podpisanego - po raz pierwszy gościł jako jedno z mediów na
katowickim OFF Festivalu. Tym tekstem, czyli ogólną relacją z imprezy,
rozpoczynamy sprawozdawczość z OFFa, w którą włączone będą także: osobna
relacja z koncertów okołorapowych oraz wywiad z Łoną i Webberem,
którzy grali na głównej scenie ostatniego dnia imprezy.
Wydaje się, że nie ma sensu opisywać godzina po godzinie przebiegu
festiwalu z subiektywnego punktu widzenia pojedynczego uczestnika, bo
kogo to tak naprawdę obchodzi. Zamiast tego
spróbuję więc opisać kilka aspektów
tej imprezy, ciekawych koncertów i ogólnych
refleksji, które mogą być interesujące przede wszystkim dla
osób, które na OFFie nie były.
Najpierw kontekst.
OFF Festival od 2010 odbywa się w katowickiej Dolinie Trzech Stawów. Stawów wprawdzie praktycznie nie ma, ale też jest zajebiście, bo znaczna część festiwalowego terenu, w tym strefa gastronomiczno-chilloutowa, otoczona jest lasem. Część koncertowa rozgrywa się na czterech scenach, z których dwie większe (mBanku i Leśna T-Mobile), znajdują się pod gołym niebem, a dwie mniejsze (eksperymentalna i radiowej Trójki) - w namiotach.
Wszystko jest zaplanowane tak, by w jednym momencie odbywały się dwa koncerty, jeden na scenie dużej i jeden na małej, co - ogólnie rzecz biorąc - sprzyja tym, którzy chcą dużo zobaczyć.
To, co bardzo rzuca się w oczy, to fakt, że
OFF jest dobrze zorganizowany. Wszystkie koncerty, na które się wybrałem, zaczęły się punktualnie co do minuty. Jedynym, który się przeciągnął był występ Swans - gwiazdy ostatniego dnia imprezy. Nawet na polu namiotowym każdy namiot ma swój numer i jest umieszczony w
konkretnym sektorze, a do tego ma przypisanego, znanego organizatorom
dzięki stosownemu formularzowi, właściciela.
Drugą charakterystyczną sprawą jest
dobór artystów, którym dosyć arbitralnie zarządza Artur Rojek. Jeśli prawdą jest to, co można było wyczytać w festiwalowej książeczce-przewodniku i nie zaprasza on wykonawców, których nie lubi i nie słucha, to trzeba mu oddać, że gust ma eklektyczny, a zainteresowania szerokie. Wśród ponad osiemdziesięciu koncertów
usłyszeć można było gitary w najróżniejszych wydaniach, jazz, rap, elektronikę eksperymentalną i bardziej taneczną i Bóg wie, co jeszcze. Dzięki takiemu doborowi artystów na OFFa zjeżdża
bardzo różna publika. Jeden ze znajomych analizując lineup zauważył, że za cenę karnetu fan metalu może w kolejnych dniach festiwalu zobaczyć kolejno:
Converge,
Tides From Nebula z Blindead,
Baroness i
Swans, fan indie -
Thurstona Moore'a,
Kim Gordon,
Kurta Vile'a,
Metronomy i
Battles, a "muzyki czarnej" -
Shabazz Palaces,
Charlesa Bradleya,
DOOMa,
Łonę czy
Dam-Funka. Jeśli dodać do tego, że teren imprezy jest bardzo sympatyczny, jest gdzie posiedzieć i poleżeć, a do tego jest sporo przyzwoitego jedzenia i relatywnie mały tłok, to wychodzi z tego po prostu bardzo przyjemna opcja spędzenia weekendu.
Kolejnym aspektem eklektycznego i obszernego zestawu artystów i ważnym elementem całej imprezy jest dla wielu ludzi
możliwość poznania nowych rzeczy. Całe mnóstwo uczestników przyznaje wprost, że nie zna większości lineupu, ale chętnie sprawdzi coś nowego. Idąc tym tropem, wybrałem się po prostu z ciekawości na występ prowadzonego przez Marcina Maseckiego
Profesjonalizmu, zespołu, o którym czytałem i słyszałem wcześniej niesamowite rzeczy, zobaczyłem
Converge - legendarny skład, który tworzył podwaliny pod metalcore oraz przeżyłem koncert saksofonisty
Mikołaja Trzaski, który z nietypowym, sześcioosobowym (dwa kontrabasy, trzyosobowa sekcja dęta i bębny) zespołem zagrał wariacje na temat skomponowanego przez siebie soundtracku do "Róży" Wojciecha Smarzowskiego. Dzięki występowi
Thurstona Moore'a udało mi się poznać chociaż namiastkę klimatu koncertów jego macierzystej Sonic Youth, która obecnie nie koncertuje, a otwierający drugi dzień festiwalu na scenie eksperymentalnej koncert
Piętnastki pozwolił zobaczyć coś, co wydaje się dzisiejszą interpretacją transowej muzyki rytualnej.
Zupełnie wyjątkowym zjawiskiem na OFFie 2012 był na pewno występ
Henry'ego Rollinsa, lidera hardcore'owego Black Flag, postaci dosyć znanej i lubianej, który to przyjechał na festiwal sam, a do tego bez instrumentów i swoją godzinę w "najlepszym czasie antenowym" (między dwudziestą trzecią a północą w niedzielę) wykorzystał na
przemówienie balansujące między standupem a orędziem do młodzieży. Przemówienie, wielu potwierdzi, bardzo sympatyczne i bardzo ciepło przyjęte, w którym Rollins z humorem opowiadał o swoim życiu, pasjach, działalności charytatywnej i wierze w lepsze jutro.
Bardzo fajnym elementem konstrukcji lineupu było
zebranie pod koniec każdego z dni, już po koncertach największych gwiazd, występów wykonawców bardziej tanecznej elektroniki, takich jak:
Kuedo,
High Places,
Andy Stott czy
Africa HiTech. Pozwiliło to po prostu pobawić się na zakończenie imprezy i zastąpiło afterparty tym, którzy chcieli się wytańczyć.
Można gdzieniegdzie przeczytać, że OFF 2012 był za mało eksperymentalny, ale wydaje mi się, że gdyby był bardziej, trudno byłoby się na nim po prostu bawić i odpocząć, a o to przecież też chodzi. Dobrze też, moim zdaniem, zachowany został balans między nowym i starym,
widać też, że Rojek i przyjaciele trzymają rękę na pulsie i sprowadzają dobrze ocenianych debiutantów oraz projekty dosyć odważne.
Jeśli chodzi o największe gwiazdy tegorocznej edycji, to były nimi:
Metronomy,
Iggy & The Stooges oraz
Swans. Ci pierwsi - wyposażeni w dopracowany w szczegółach image i dobrze napisane piosenki - zagrali bezbłędny koncert, którego zarówno dobrze się słuchało, jak i oglądało. Występ, ocieplony podaną przez wokalistę informacją o zdobytych tego dnia w Londynie przez Polaków medalach oraz zapowiedzią szybkiego powrotu był, moim zdaniem, definicją tego, jak powinien teraz wyglądać dobry rockowy koncert.
The Stooges, zawiadywani przez legendarnego
"ojca chrzestnego punku", Iggy'ego Popa, byli najbardziej chyba wyczekiwaną atrakcją i przyciągnęli pod scenę najwięcej ludzi. Grali w sobotę i widać było wyraźnie, że w sobotę właśnie festiwal osiągnął szczyt frekwencji - dość powiedzieć, że tego dnia zabrakło droższego, puszkowanego piwa. Trzeba sobie powiedzieć wprost:
nikt raczej nie spodziewał się po zespole będącym na scenie od 45 lat jakiegoś wielkiego spontanu, ani młodzieńczej pasji. Całe show było dosyć wystudiowane i trudno nawet analizować czy konkretne zachowania Popa i kolegów były w 100% wyrachowanym graniem pod publikę czy nie, ale nie o to tam chodziło. Chodziło o kontakt z legendą, koncert, który trzeba było zobaczyć, póki jeszcze było można. Zresztą, w mojej ocenie, zmęczeni, jak się początkowo wydawało, muzycy rozkręcili się już po dwóch-trzech utworach, gdy Pop
zaprosił do tańca na scenie kilkanaście osób i grali kolejne hymny: "I Wanna Be You Dog", "Give Me Danger", "Search and Destroy" czy "Raw Power" wystarczająco porywająco, by nikt nie mógł mieć pretensji o odcinanie kuponów. Co ważne,
65-letni Iggy Pop, oprócz tego, że zaprezentował swoją oldschoolową sceniczną stylówę, tańczył, schodził do publiki, wymachiwał mikrofonem i opluwał kamerę, bez zarzutu radził sobie z wokalem. Całość zamknął bis z nieodzownym "Pasażerem" i konkretny aplauz.
Koncert The Stooges nie zawiódł.Trzeci headliner, czyli
Swans, to trochę inna kategoria. Zespół, wyposażony nie tylko w gitary i bębny, ale też dzwony rurowe, flet i skrzypce, już przed festiwalem zapowiadał, że
na jego koncert lepiej przyjść w zatyczkach do uszu, bo ma zamiar operować nietypowymi natężeniami dźwięku. "Koncert" okazał się nie najlepszym określeniem na to, co działo się na scenie i pod nią. Całość przypominała bowiem bardziej starannie zaprojektowane artystyczno-ogólnoludzkie przeżycie czy jakieś misterium, w którym od fal akustycznych powiewały ubrania, a ludzie wpadali w trans. Skład, prowadzony żelazną ręką Michaela Giry, który bezceremonialnie wrzeszczał na pozostałych muzyków, gdy nie grali tak, jak chciał, powoli, cierpliwie zwiększał głośność, utrzymując żółwie, ciężkie do zniesienia tempo i wytrącając słuchaczy ze spokoju i zadowolenia. Nie byłem wyposażony w zatyczki, więc opuściłem koncert gdzieś w połowie i przyszło mi tego pożałować, bo gdy z ciekawości wróciłem pod scenę na zakończenie zobaczyłem i usłyszałem niesamowite rzeczy - ludzi tańczących w transie i ciężką do zniesienia, a jednak perwersyjnie wciągającą muzykę, która mogłaby być ścieżką dźwiękową do dnia pracy w piekle.
Swans jako jedyni przeciągnęli swój występ, bo Gira najwyraźniej stwierdził, że bez tego rytuał się nie dopełni, co - w połączeniu z niesamowitym hałasem - zdenerwowało organizatorów czy może ekipę techniczną na tyle, że po dwudziestu minutach ktoś wszedł na scenę i zaczął wyłączać wzmacniacze. Lider Swans nie pozwolił tego zrobić, dograł ostatni utwór do końca i zszedł ze sceny wśród kosmicznego wręcz aplauzu.
Aplauz potrwał jeszcze z piętnaście minut, a Gira, wychodząc na scenę, by składać sprzęt, wyraźnie się nim upajał. Nietypowe było to wydarzenie i chyba nigdy wcześniej nie byłem tak blisko zrozumienia terminu "sztuka totalna".
Już jutro zamieścimy na Popkillerze relację sprofilowaną bardziej hiphopowo, w której znajdziecie szczegóły i wrażenia z występów: DOOMa, Shabazz Palaces, Dam-Funka, Napszykłat, Kanału Audytywnego oraz Łony i Webbera. Wywiad z tymi ostatnimi będzie można przeczytać w niedzielę.