Trzeba przyznać, że Prodigy od momentu wyjścia z więzienia nie próżnuje. Dwa mixtape'y, Epka do spółki z Havokiem, książka autobiograficzna, sporo występów gościnnych (Evidence, French Montana, Tony Yayo) no i długo oczekiwana trzecia solówka to dosyć sporo jak na rok czasu. Jednak jak to często bywa ilość nie idzie w parze z jakością. O ile zeszłoroczny powrót chłopaków z Mobb Deep "Black Cocaine" wypadł całkiem przyzwoicie, to niestety mixtejpy były już dość przeciętne. Dlatego wszyscy spodziewali się, że najlepsze rzeczy P zostawił na solówkę.
Pierwsze single promujące płytę opatrzone teledyskami zaskoczyły i trochę rozczarowały. "Gangsta Love" brzmiał jak kawałek. popowy! Wtedy była jeszcze nadzieja, że to tylko jeden numer i wcale nie musi on przesądzać o klimacie płyty. Niestety drugi singiel potwierdził fakt, że ta płyta będzie zupełnie "inna" niż wszystkie poprzednie. Fani hardcorowego rapu z Queen's zaczęli przeczuwać, że prawdopodobnie cały album będzie tak wyglądał i że nie będzie się go dało słuchać. Czy słusznie?
Otóż nie. Na szczęście Prodigy nie poszedł do końca tą drogą i płytę ratują jego sprawdzeni producenci: Alchemist i duet Sid Roams. Niestety ich produkcje to mniejszość. Prodigy całkowicie zmienił styl. Ta płyta to coś zupełnie innego niż to do czego raper z Queen's przyzwyczaił nas przez ostatnie dwie dekady. Owszem ostatnimi laty nie był w formie, ale ciągle reprezentował uliczny hardcorowy styl. Tym razem postanowił jednak pójść w inną stronę, trochę bardziej ''popową', trochę w nowym stylu jednocześnie nie odcinając się od ulicy i pozostając gangsterem. Ta hybryda niestety zupełnie mu nie wyszła. W kawałkach widać inspiracje ''nowym stylem' królującym teraz za oceanem oraz młodymi kotami jak Wiz Khalifa czy French Montana, zresztą sam Prodigy mówi, że jara go ten świeży nurt. Fajnie, że nagrywa to co mu się podoba. Szkoda tylko, że wychodzi mu to nie najlepiej.
Jeśli chodzi o nawijkę P nie zrobił zbytniego progresu, ale też się nie cofnął. Brzmi tak jak brzmiał przez ostatnie lata, i daleko mu do czasów jego świetności. Prodigy nigdy nie był wybitnym raperem czy tekściarzem, ale swoim charakterystycznym głosem, nieraz genialnymi zapadającymi w pamięć wersami i przede wszystkim prawdziwością która biła z jego kawałków stał się jednym z bardziej rozpoznawalnych MC's. Niestety to co słyszymy dziś to cień tego. Jego ospały głos często w kawałkach robi się drażniący, teksty są bez rewelacji, a w numerach słychać sztuczność jakby próbował być kimś kim nie jest i robić coś co nie jest dla niego. Czuć, że nie pasuje do koncepcji którą sobie wymyślił. Spora różnica jest też jeśli chodzi o same teksty. Na płycie spora część kawałków jest o. kobietach, uczuciach i życiowych rozkminach. To kolejna diametralna zmiana którą serwuje nam znany ze swoich ulicznych do bólu tekstów raper. Co prawda wcześniej w karierze zdarzało mu się poruszać te tematy, ale przeważnie były to pojedyncze kawałki na płytach. Czyżby twardziel z Queens z wiekiem zrobił się łagodniejszy? Myślę, że zmienił go pobyt w więzieniu. Zresztą sam Prodigy przyznaje, że przeszedł sporą metamorfozę. Przestał mieć styczność z narkotykami, zaczął ćwiczyć, zdrowo się odżywiać. Zmienił się wewnętrznie i słychać to w jego przekazie. Taki "Gangsta Hippy" jak zwykł siebie czasem określać. Oczywiście nie znaczy to, że nie rapuje już o gangsterce i ulicy. Takich tekstów również na tej płycie kilka możemy znaleźć.
Wyraźnie słabą stroną albumu są bity, a właściwie ich dobór. Nie ukrywajmy, Prodigy zwyczajnie nie pasuje do większości produkcji które wybrał na tą płytę. Tacy producenci jak Young L, SC, Beat Butcha to zupełnie nie ten styl. Płyta jest strasznie mało spójna jeśli chodzi o produkcje. Mamy tu straszny rozstrzał od minimalistycznych pętli z mocnym bitem, przez wpadające w ucho samplowane produkcje trochę zajeżdżające popem, aż po brudne ciężkie bity od Alchemista i Oh No. Tych ostatnich niestety jest najmniej. A szkoda, bo Prodigy na takich bitach brzmi najlepiej co pokazał już nie raz na wcześniejszych albumach i mixtape'ach. Można powiedzieć, że one ratują album, bo to praktyczne jedyne kawałki do których chce się wracać. Moim zdaniem najlepszymi produkcjami na płycie jest kawałek "Slept On" Alchemista i "Who You Bullshitin" duetu Sid Roams. Nie są to może bangery na miano "Keep It Thoro" czy "Stop Stressin", ale dobre produkcje na których przede wszystkim P dobrze brzmi i do których pasuje swoim flow. Bardzo dobrze wypada tez bit od T.I. Mimo, że jest typowo nie w stylu rapera z Queens, Prodigy daje sobie na nim nieźle rade i gra to całkiem fajnie. Może powinien pójść właśnie w tym kierunku skoro już tak bardzo chce nagrać coś ''innego' niż dotychczas.
Gości na płycie jest sporo. To co się rzuca po pierwszym przesłuchaniu to całkiem sporo śpiewanych refrenów. Prodigy postawił na dwóch wokalistów (Willie Taylor i Vaughn Anthony) i wokalistkę (Esther). O ile ci pierwsi spisują się całkiem nieźle to Esther wypada tragicznie. Jest przeciętną, mało oryginalną wokalistką a jej głos często bywa drażniący, szczególnie w "Gangsta Love". Ponadto jej wejścia są tak długie, że czasem mam wrażenie jakby to Prodigy się dograł do niej a nie ona do niego. Możemy ją usłyszeć w dwóch kawałkach na płycie i są to zdecydowanie najsłabsze oraz brzmiące najbardziej ''popowo' numery. Dobrze wypada Boogz Boogetz w kawałku "Get Money", świetnie też radzi sobie T.I. w wyprodukowanym przez siebie "Whats Happening". Zawodzi trochę Havoc którego gospodarz mocno przyćmiewa w "Who You Bullshitin". Rozczarowaniem trochę jest tez Wiz Khalifa, który na całkiem ciekawym bicie radzi sobie jak na jego możliwości co najmniej średnio.
Słowem podsumowania - jako wielki fan ekipy Mobb Deep i Prodigy'ego z żalem muszę stwierdzić, że nie polecam tego albumu. Rozczarowałem się tak jak chyba wszyscy jego fani. I nie krytykuje go na zasadzie, że powinien nagrywać same kawałki starym stylu bo jak nagra coś innego to jest to z góry beznadziejne. Fajnie kiedy artysta próbuje czegoś nowego, i szuka nowych inspiracji żeby nie tkwić w monotonii. W tym wypadku jednak jest to po prostu zwyczajnie słabe i nie trafia do mnie. Mixtape H.N.I.C. 3 był lepszy niż ten oficjalny album. Szkoda, bo po dobrym "Black Cocaine" spodziewałem się wielkiego powrotu P. Pozostało nam czekać na płytę innego wielkiego reprezentanta Queens. Miejmy nadzieję, że przynajmniej Nas nie zawiedzie i pokaże, że rap w Queensbridge ma się dobrze. A propos Nasa stestujcie jak Prodigy wypada na jednym z najbardziej znanych bitów, podczas wizyty w programie radiowym Statika Selektah. Może gdyby zrobił album w tym stylu byłoby dużo lepiej. A tak niestety - maksymalnie naciągane 3-.