Kiedy Jill Scott przyjechała do Polski trzy i pół roku temu, uznałem tamten koncert
za najlepszy na jakim w życiu byłem. Ciężko powiedzieć, czy to co pokazała w Sali
Kongresowej w tym roku było lepsze, czy gorsze, ale na pewno porównywalne.Szkoda tylko, że niektóre rzędy świeciły pustkami. Tak samo było podczas pierwszego
występu artystki. To dziwne tym bardziej, że Jill jest jedną z najbardziej popularnych
wokalistek za oceanem.
Oczywiście nie mogło obyć się bez opóźnienia, ale to już chyba
specyfika polskich koncertów. Jednak, gdy zgasły światła i
na scenę weszła gwiazda z
dziewięcioosobowym zespołem wszyscy wiedzieli, że warto było czekać.Zaczęło się bardzo energetycznie bo od "Shame", które jest jednym z singli promujących
najnowszy album artystki.
Jednak Jill nie zagrała tylko numerów z "The Light of The
Sun". Na poprzednim koncercie pojawiły się głównie kawałki z trzeciego krążka,
natomiast tutaj dostaliśmy przekrój twórczości. Były zatem również takie klasyki jak "A
Long Walk", czy "He Loves Me".
To co jest niesamowitą siłą Jill Scott to nie tylko jej możliwości wokalne, ale
także świetny kontakt z publicznością i tego tu nie zabrakło. Na początku występu
większość słuchaczy siedziała w swoich fotelach czekając co się wydarzy, jakby trochę
niepewnie. Ale w momencie, gdy bohaterka wieczoru przed zagraniem "Hate On Me"
powiedziała "Nie bójcie się wstać z miejsca" przestrzeń pod sceną błyskawicznie się
zapełniła. Do tego, podczas wykonywania "The Way" Jill momentalnie namówiła
publikę aby śpiewała kawałek z nią, co wyglądało tak jakby wszyscy zebrani w
Kongresowej ludzie robili jej gospelowy chór.
Sama była wyluzowana, uśmiechnięta,
emanowała seksapilem, a w przerwach między poszczególnymi piosenkami popijała
wino z kieliszka. Świetnie spisali się instrumentaliści, a część z nich co jakiś czas popisywała się solówkami.Szczególnie dobre wrażenie zrobił perkusista, który tak wczuł się w grę, że w pewnym
momencie saksofonista machał ręką żeby przystopował bo grał tak długo.
Jednak
to zupełnie nie przeszkadzało, ponieważ zarówno publika jak i sama Jill była pod
ogromnym wrażeniem tego co zrobił. Do tego stopnia, że kiedy skończył widać było, że
z oczu artystki lecą łzy.
Kilka kawałków było wykonanych w bardzo ciekawych aranżacjach, szczególnie dobre
wrażenie zrobiło na mnie "Quick", w oryginalnej formie oparte głównie na bębnach i
basie, zaś na koncercie zdecydowanie bardziej rozbudowane dzięki innym instrumentom.
Świetnie wypadło też wspomniane już "Hate On Me".
Zastanawiałem się jak zabrzmi na żywo "So In Love", w którym przecież gościnnie
udziela się Anthony Hamilton, ale moje obawy okazały się bezpodstawne, ponieważ
męskie partie wokalne rewelacyjnie zaśpiewał Mr. Vee, który co ciekawe, wystąpił też
podczas pierwszego polskiego koncertu Jill Scott, a wczoraj po raz kolejny udowodnił, że
musi w końcu wydać drugi album.
Na takie wydarzenie zdecydowanie warto wydać każde pieniądze. Pozostaje tylko czekać
na kolejny przyjazd artystki do Polski i mieć nadzieję, że stanie się to jak najszybciej.
Po koncercie gitarzysta powiedział, że będą próbowali zawitać tu w lecie. Trzymam za
słowo!