"Dobra, Panowie, kto chciałby napisać recenzję ostatniej płytki Lupe? - Ja nie. - Ja też odpadam. - Chciałem, ale nawet nie dobrnąłem do końca płyty." - Tak wyglądał dialog wewnątrz naszej skromnej redakcji po usłyszeniu "Lasers". Kto by się spodziewał, że tak mocno oczekiwany trzeci solowy krążek jednego z bardziej utalentowanych i propsowanych MC's młodego (w miarę) pokolenia wywoła tak wiele negatywnych reakcji? Że raper zamiast przyjęcia podobnego jak w przypadku "Food & Liquor" i "The Cool" spotka się raczej z falą krytyki, i to ze strony swoich największych fanów?
Recenzje, jakie zebrało "Lasers" były różne, mieszane - z jednej strony dużo osób mówiło, że to nie jest nawet album Lupe, a Atlantica, że "Lupe się sprzedał" itd. Z drugiej strony zdarzały się osoby twierdzące, że to jeden z lepszych mainstreamowych albumów ostatnich lat. Kiedy wreszcie dorwałem "Lasers" w sklepie po mocno okazyjnej cenie, postanowiłem sprawdzić to na własną rękę i przekonać się, którym opiniom bliżej do prawdy.
Jako wielki fan Lupe oczekiwałem na ten album z niecierpliwością, a kolejne single podgrzewały moje zainteresowanie. Choć "The Show Goes On" i "Words I Never Said" to numery inne brzmieniowo od tych z pierwszych 2 płyt Lupe, to cały czas uważam je za bardzo dobre kawałki i udane single. "All Black Everything", wypuszczone tuż przed premierą płyty, zdawało się utwierdzać mnie w przekonaniu, że Lupe jest w formie a "Lasers" może być jedną z lepszych płyt tego roku. Czy tak jest naprawdę?
Niestety, z przykrością stwierdzam, że nie. Roczarowanie? Coś w tym stylu. Porażka, dno, żenada? Nie, bez przesady. "Lasers" to cały czas niezły mainstreamowy album, zawierający numery przyjemne, wpadające w ucho przeciętnego słuchacza. Znajdziemy tu kawałki naprawdę dobre, brzmiące jak klasyczny Lupe Fiasco - przykładem może być świetne lirycznie i oryginalne "All Black Everything" lub "Till I Get There". Całkiem dobrze Lupe odnajduje się też na niektórych mainstreamowych bitach - bardzo dobre "The Show Goes On", mocne "Words I Never Said" czy energiczne i świeże "Coming Up". Raper lirycznie zdecydowanie jest w formie, co pokazał chociażby we wspomnianym już "All Black Everything" czy też wypuszczonym w podobnym okresie luźnym numerze "SLR (Super Lupe Rap)".
"I don't care for similarities - cause I'm a pioneer not a parody"
Tak nawijał w SLR. Niestety w przypadku "Lasers" to się nie potwierdziło. Brzmienie, jakie słyszymy na "Lasers" nie należy bowiem do kategorii pionierskich i śmiało możemy je porównywać do innych nowych albumów. Niestety nie tego spodziewaliśmy się po tej płycie. Na "Lasers" znajdujemy bowiem hip-hop pełen śpiewanych refrenów i często ocierający się o pop-rap. W dużej części pewnie winę za to można zwalić na Atlantic Records, które to dosłownie kazało raperowi nagrać hitowy, mainstreamowy album (o czym sam mówił niejednokrotnie). To się udało - "Lasers" to najlepiej sprzedający się album Lupe. Jednak na pewno nie najlepszy.
Wśród największych wad albumu można wymienić zdecydowany nadmiar śpiewanych refrenów - Lupe sam występuje w refrenie jedynie w 2 numerach. Nie chodzi nawet o sam fakt śpiewanego refrenu, ale sposób,wykonania - o ile w "The Show Goes On" czy"Out Of My Head" wyszło całkiem fajnie, to w "Beautiful Lasers" czy "Break The Chain" już nie. Po drugie, zbyt dużo tu elementów pop-rapu. Trzecią wadą jest brzmienie. Brzmienie momentami niedopasowane do tekstu i przytłaczające samego rapera, jak to chociażby miało miejsce w "Beautiful Lasers", gdzie refren nijak nie pasuje do tekstu utworu. Poważny rap, mówiący o depresji i myślach samobójczych na pewno nie powinien się znaleźć w takiej otoczce muzycznej. Atlantic chyba był jednak zdeterminowany wyprodukować jak najwięcej hitów. Rezultaty są takie, że często dobre wokale Lupe są przytłoczone przez nadmiernie rozbudowane, mocno mainstreamowe podkłady, i zbyt popowe refreny. Chociażby takie "Break The Chain" brzmiałoby o niebo lepiej bez tego miałkiego refrenu, wtedy numer miałby kopa.
Brakuje w tej płycie brudnych bębnów, soulowych sampli, takiego brzmienia, za które pokochaliśmy muzykę Lupe. Brakuje tu głównego producenta i prawej ręki rapera czyli Soundtrakka, który odpowiedzialny jest m.in. za "Kick, Push", "Paris Tokyo", "Superstar" i "Hip Hop Saved My Life". Raper sprawdzał się bowiem zawsze najlepiej na dobrych, ale nie nadmiernie przesadzonych podkładach - chociażby takie "Kick, Push" - prosty, klasyczny bit i kozacki numer. Oczywiście nie można oczekiwać, aby MC ciągle robił takie same kawałki i nie szedł w ogóle do przodu - jasne, trzeba się rozwijać. Tyle, że w przypadku "Lasers" mam niemiłe wrażenie, że do tego "rozwoju" został niejako zmuszony przez wytwórnię.
Podsumowując, "Lasers" to album skierowany bardziej do szerszej publiczności, niekoniecznie do największych fanów "Food & Liquor". Abstrahując od tego, czego się spodziewaliśmy po Lupe, to ciągle niezły mainstreamowy album, na którym znajdziemy kilka naprawdę fajnych momentów. Jeśli ktoś ma luźniejsze podejście do hip-hopu i lubi posłuchać pogodnego, pozytywnego rapu z przesłaniem na mainstreamowych bitach, ten album mu się spodoba. Nie jest to jednak płyta dla wszystkich, a na pewno nie może służyć raperowi jako kropka nad "i" i zamknięcie trylogii jako ostatni rodział po "Food & Liquor" i "The Cool". W moim mniemaniu bowiem "Lasers" plasuje się na ostatniej pozycji w dyskografii rapera, za "The Cool" i wciąż moim ulubionym debiutem Lupe. Nie jest to więc 100% możliwości Lupe i stać go na dużo więcej (choć tekstowo i rapowo odwalił tu niezłą robotę). Całościowo "Lasers" zasłużyło sobie w skali szkolnej jedynie na trójkę z plusem. Panie Fiasco, mam nadzieję, że następnym albumem wrócisz w podobnym stylu jak Twój chicagowski bohater MJ w 1995 roku i wreszcie zamkniesz usta wszystkim tym, którzy już Cię skreślili.