Ten Typ Mes - Detoks (2012)Dlaczego: Analiza i przelot przez przeróżne uzależnienia, zilustrowany klipem, w którym zobaczymy parę dobrze znanych...
Ten Typ Mes "Kandydaci Na Szaleńców" - przedpremierowa recenzja nr 1
recenzja
kategorie: Hip-Hop/Rap, Recenzje
dodano: 2011-04-13 22:30
przez: Mateusz Natali
(komentarze: 58) "Kandydaci na szaleńców w swoich ciasnych klitach, nie chcą orderów i wieńców, pytają gdzie jest popita". Dotychczas każdy materiał autorstwa Mesa wnosił coś nowego, stawiał kolejne cele, wyzwania i próbował uniknąć powtarzania sprawdzonych wzorców.
Dlatego też "Kandydaci na szaleńców" mieli poprzeczkę postawioną naprawdę wysoko, a jak wiadomo im większe oczekiwania tym łatwiej o klapę. Jak spisał się Ten Typ?
Jeśli poprzedni album był Zamachem Na Przeciętność to ten jest wytoczeniem jej prawdziwej wojny. Mamy bowiem do czynienia z kontynuacją poprzedniego solo, ale równiejszą, pewniejszą, jeszcze bardziej bezkompromisową tekstowo i jeszcze mocniej przekraczającą gatunkowe granice. Największą wadą "Zamachu" było klimatyczne rozchwianie i brak spójności. Choćby singlowe genialne "My" w kontekście całości dużo traciło, będąc oderwane od reszty pod względem klimatu. Tutaj tego nie znajdziemy. Zgoda - podróżujemy po całkowicie różnych klimatach muzycznych i tekstowych, jednak płyta brzmi jak spójna zamknięta całość, nawet gdy po dubstepie wjeżdża melorecytacja Pjusa. Tak tak, niech nie dziwią was dwa ostatnie terminy - popękane gatunkowe granice runęły tu na dobre. Produkcje są wysmakowane, wielowymiarowe, łączące różne inspiracje, a klimatyczne, głębokie soulowe pętle mieszają się z niebanalną syntetyką. Wwiercający się w czaszkę dubstepowy bas przeplata się w "Zanim znajdziemy" z miękkim, nastrojowym wokalem i wyrazistą, szybką nawijką. Połamane bębny obok chilloutowych pulsacji, a wszystko zgrabnie się przenikające i pozbawione wahań. Najlepiej wypadł chyba SoDrumatic, ale także reszcie ciężko coś zarzucić.
Jak wypada główny aktor całego przedstawienia? Skubany znów się rozwinął. Wprawdzie nigdzie nie przebija samym flow tego, co zrobił w "Southside Flow" (da się w ogóle?), ale progres jest wyraźnie słyszalny. Mes mniej stawia na skillsowe popisy - czy pod względem składania rymów czy nawijki. Raczej stara się uczynić ze swojego wokalu kolejną drogę przekazywania emocji. Gęsto moduluje głos, sprawnie i niepostrzeżenie przechodzi z rapu w śpiew, także w trakcie zwrotek. Słuchając płyty łapiemy się na tym, że mimo braku częstych przyspieszeń czy flowowych wygibasów wszystko brzmi mocno, świeżo i ciężko się do czegoś przyczepić. Także punkrockowy "Zegar Tyka" z The Lunatics prezentuje się dużo lepiej niż "Oiom", po części może też dlatego, że zamiast w środek wstawiony jest bonusowo na koniec. Dobrze widać, że Mes totalnie olał już wszelkie narzucane ramy, schematy i nie patrzy na to jak powinien brzmieć i co powinien robić na bicie, by trafić w gust standardowego fana. Daje upust licznym swoim zajawkom, jednak w każdym miejscu trzyma poziom.
Jeśli chodzi o treść to jest przede wszystkim refleksyjnie i osobiście. Sporo wspominkowych elementów, sporo rozważań na przeróżne tematy (od dewaluacji pojęcia miłość po trzymanie się własnego zdania czy walkę żywiołów). Brak raczej lekkich czy imprezowych treści (choć można traktować tak nagrany z przymrużeniem oka numer tytułowy i zgrabnie wplecione autoironie na końcu "Zalewu" i "Mierzymy się wzrokiem"). Jest za to spora dawka ekshibicjonizmu, szczególnie widocznie w pierwszym na płycie "Otwarciu" i ostatnim, w moim odczuciu najlepszym "Zamknięciu". Gorzkie i poważne numery mieszają się z tymi ujmującymi temat "bardziej artystycznie" (świetne, słoneczne i letnie "W deszczu i w upale"), wciąż jednak jest treściwie. Łapię się też na tym, że ciężko podać mi najmocniejsze numery, bo jest naprawdę równo.
Jednym ze słów-kluczy w recenzji tej płyty musi być "odwaga". Odwagą jest bowiem nawinąć o aborcji w kategorii dobrej decyzji. Odwagą są krytyczne słowa Warszawiaka wobec Powstania czy gorzkie rozliczenie się z własnym ojcem - oba w poruszającym "Zamknięciu". Odwagą jest usunięcie granicy między śpiewem i rapem i mocne przesunięcie punktu ciężkości w kierunku tego pierwszego. Odwagą jest w momencie, gdy najlepiej sprzedają się produkcje brzmiące w klasycznie rapowy sposób, zrobić kolejny punkrockowy numer, a do tego dołączyć jeszcze nawijki pod drum-n-bass i dubstep. Można w ten sposób spektakularnie wygrać lub przegrać - moim zdaniem Mes zdecydowanie trafia do tej pierwszej grupy.
Jak w otoczeniu tak rozwijającego skrzydła gospodarza wypadają goście? Ciekawie zaprezentował się Zeus, dobrze dopasowując się do leniwego śpiewu Mesa. Mocno i treściwie wypada Wdowa. Recytacja Pjusa intrygująco brzmi jako skit, ale ciężko oceniać ją tak jak normalne rapowane fragmenty. Swoją szansę nie do końca wykorzystał Theodor, bo w zestawieniu z Mesem brak jego zwrotce wyrazistości i czegoś, przez co zapadłaby bardziej w pamięć.
"Kandydaci Na Szaleńców" to kontynuacja "Zamachu Na Przeciętność", jednak mniej chaotyczna, spójniejsza bardziej uporządkowana i dojrzalsza muzycznie. Jeśli poprzednią płytą Mes pokazał, że jest Artystą przez duże A to tutaj owe A musi jeszcze urosnąć. Różnorodność została spięta klamrą tak, że nie rozchodzi się na boki, lecz daje przekrojowy kolaż brzmień i tematów a rap i śpiew czasem ciężko rozgraniczyć. Jedyne czego mi tu brakuje to cięższych i ostrzejszych fragmentów, bo w większości płyta jest "wysmakowana" i mało na niej mocy, brudu i mroku, który oferowało choćby "Jak to?". Chciałoby się też posłuchać więcej soczystej i mocnej nawijki, kosztem delikatności, zwiewności, mieszania rapu ze śpiewem i wtopienia się w całościowy klimat. Takie właśnie refleksje i uwagi snułem po osłuchaniu się z pierwszą, główną płytą, chcąc wystawić jej mocną piątkę. Jednak później sięgnąłem po drugi krążek i...
Wciąż nie mogę zrozumieć jak coś, co miało być tylko bonusem może być... BEZBŁĘDNE. Próbowałem znaleźć jakieś wady drugiego CD, ale naprawdę nie jestem w stanie. Jeżeli czegokolwiek brakowało mi na podstawowej płycie to dostałem to na drugiej. Mamy agresję, jaja i moc na połamanym bicie Bob Aira w "Studio, scena, łóżko", letni luz i żywe instrumenty w "Z tym, co w sobie mam", niesamowity wspominkowy klimat w mocno flexxipowym "Głodzie Zwycięstwa", brudne, mroczne południe i świetnie wyważoną grę flow i głosem w "Białej lasce w kusej sukni z folii", hipnotyczne i porywające "Tam, gdzie chcę", emocjonalne i osobiste, lekko nasączone Kalifornią "Happy home"... Mamy tu praktycznie wszystko a próbując się do czegoś przyczepić jestem bezradny i bonusowemu CD jako odrębnemu dziełu po raz pierwszy w życiu musiałbym wystawić maksymalne 6/6. Dlatego też patrząc na dwupłytowe wydanie jako całość z czystym sumieniem wystawiam 5 z dużym plusem, zaznaczając, że zastanawiałem się nad jeszcze wyższą oceną. Może przy kolejnym solo przyjdzie pora na najwyższy możliwy poziom? A może po jakimś czasie uznam, że jednak byłem zbyt ostrożny i dla odmiany to mi zabrakło odwagi, by wreszcie sięgnąć po max? Czas pokaże, pewne jest na razie, że zabrać Mesowi tytuł płyty roku będzie nie lada wyzwaniem.
PS. Wiem, że sporymi fragmentami ta recenzja (szczególnie uwzględniając przedpremierowość) może wyglądać jak info promocyjne. Jednak za to wińcie Mesa, to samo napisałbym w każdych innych okolicznościach. Ostrzegam, że płyta może się nie podobać, gdy ktoś woli rzeczy stricte rapowe i jeśli nie jaraliście się "Zamachem" to bardzo możliwe, że i tym razem album nie trafi w wasz gust. Ciężko jednak odmówić mu wielkiej klasy, a drugie cd to prawdziwy majstersztyk, któremu nie umiem nic wytknąć. Dodanie go tylko do zamówień w sklepie Alkopoligamii miało być chyba pstryczkiem w nos tych, którzy postanowili nabyć materiał w innych miejscach niż bezpośrednio od chłopaków.
Wygraj płytę w konkursie
Dlatego też "Kandydaci na szaleńców" mieli poprzeczkę postawioną naprawdę wysoko, a jak wiadomo im większe oczekiwania tym łatwiej o klapę. Jak spisał się Ten Typ?
Jeśli poprzedni album był Zamachem Na Przeciętność to ten jest wytoczeniem jej prawdziwej wojny. Mamy bowiem do czynienia z kontynuacją poprzedniego solo, ale równiejszą, pewniejszą, jeszcze bardziej bezkompromisową tekstowo i jeszcze mocniej przekraczającą gatunkowe granice. Największą wadą "Zamachu" było klimatyczne rozchwianie i brak spójności. Choćby singlowe genialne "My" w kontekście całości dużo traciło, będąc oderwane od reszty pod względem klimatu. Tutaj tego nie znajdziemy. Zgoda - podróżujemy po całkowicie różnych klimatach muzycznych i tekstowych, jednak płyta brzmi jak spójna zamknięta całość, nawet gdy po dubstepie wjeżdża melorecytacja Pjusa. Tak tak, niech nie dziwią was dwa ostatnie terminy - popękane gatunkowe granice runęły tu na dobre. Produkcje są wysmakowane, wielowymiarowe, łączące różne inspiracje, a klimatyczne, głębokie soulowe pętle mieszają się z niebanalną syntetyką. Wwiercający się w czaszkę dubstepowy bas przeplata się w "Zanim znajdziemy" z miękkim, nastrojowym wokalem i wyrazistą, szybką nawijką. Połamane bębny obok chilloutowych pulsacji, a wszystko zgrabnie się przenikające i pozbawione wahań. Najlepiej wypadł chyba SoDrumatic, ale także reszcie ciężko coś zarzucić.
Jak wypada główny aktor całego przedstawienia? Skubany znów się rozwinął. Wprawdzie nigdzie nie przebija samym flow tego, co zrobił w "Southside Flow" (da się w ogóle?), ale progres jest wyraźnie słyszalny. Mes mniej stawia na skillsowe popisy - czy pod względem składania rymów czy nawijki. Raczej stara się uczynić ze swojego wokalu kolejną drogę przekazywania emocji. Gęsto moduluje głos, sprawnie i niepostrzeżenie przechodzi z rapu w śpiew, także w trakcie zwrotek. Słuchając płyty łapiemy się na tym, że mimo braku częstych przyspieszeń czy flowowych wygibasów wszystko brzmi mocno, świeżo i ciężko się do czegoś przyczepić. Także punkrockowy "Zegar Tyka" z The Lunatics prezentuje się dużo lepiej niż "Oiom", po części może też dlatego, że zamiast w środek wstawiony jest bonusowo na koniec. Dobrze widać, że Mes totalnie olał już wszelkie narzucane ramy, schematy i nie patrzy na to jak powinien brzmieć i co powinien robić na bicie, by trafić w gust standardowego fana. Daje upust licznym swoim zajawkom, jednak w każdym miejscu trzyma poziom.
Jeśli chodzi o treść to jest przede wszystkim refleksyjnie i osobiście. Sporo wspominkowych elementów, sporo rozważań na przeróżne tematy (od dewaluacji pojęcia miłość po trzymanie się własnego zdania czy walkę żywiołów). Brak raczej lekkich czy imprezowych treści (choć można traktować tak nagrany z przymrużeniem oka numer tytułowy i zgrabnie wplecione autoironie na końcu "Zalewu" i "Mierzymy się wzrokiem"). Jest za to spora dawka ekshibicjonizmu, szczególnie widocznie w pierwszym na płycie "Otwarciu" i ostatnim, w moim odczuciu najlepszym "Zamknięciu". Gorzkie i poważne numery mieszają się z tymi ujmującymi temat "bardziej artystycznie" (świetne, słoneczne i letnie "W deszczu i w upale"), wciąż jednak jest treściwie. Łapię się też na tym, że ciężko podać mi najmocniejsze numery, bo jest naprawdę równo.
Jednym ze słów-kluczy w recenzji tej płyty musi być "odwaga". Odwagą jest bowiem nawinąć o aborcji w kategorii dobrej decyzji. Odwagą są krytyczne słowa Warszawiaka wobec Powstania czy gorzkie rozliczenie się z własnym ojcem - oba w poruszającym "Zamknięciu". Odwagą jest usunięcie granicy między śpiewem i rapem i mocne przesunięcie punktu ciężkości w kierunku tego pierwszego. Odwagą jest w momencie, gdy najlepiej sprzedają się produkcje brzmiące w klasycznie rapowy sposób, zrobić kolejny punkrockowy numer, a do tego dołączyć jeszcze nawijki pod drum-n-bass i dubstep. Można w ten sposób spektakularnie wygrać lub przegrać - moim zdaniem Mes zdecydowanie trafia do tej pierwszej grupy.
Jak w otoczeniu tak rozwijającego skrzydła gospodarza wypadają goście? Ciekawie zaprezentował się Zeus, dobrze dopasowując się do leniwego śpiewu Mesa. Mocno i treściwie wypada Wdowa. Recytacja Pjusa intrygująco brzmi jako skit, ale ciężko oceniać ją tak jak normalne rapowane fragmenty. Swoją szansę nie do końca wykorzystał Theodor, bo w zestawieniu z Mesem brak jego zwrotce wyrazistości i czegoś, przez co zapadłaby bardziej w pamięć.
"Kandydaci Na Szaleńców" to kontynuacja "Zamachu Na Przeciętność", jednak mniej chaotyczna, spójniejsza bardziej uporządkowana i dojrzalsza muzycznie. Jeśli poprzednią płytą Mes pokazał, że jest Artystą przez duże A to tutaj owe A musi jeszcze urosnąć. Różnorodność została spięta klamrą tak, że nie rozchodzi się na boki, lecz daje przekrojowy kolaż brzmień i tematów a rap i śpiew czasem ciężko rozgraniczyć. Jedyne czego mi tu brakuje to cięższych i ostrzejszych fragmentów, bo w większości płyta jest "wysmakowana" i mało na niej mocy, brudu i mroku, który oferowało choćby "Jak to?". Chciałoby się też posłuchać więcej soczystej i mocnej nawijki, kosztem delikatności, zwiewności, mieszania rapu ze śpiewem i wtopienia się w całościowy klimat. Takie właśnie refleksje i uwagi snułem po osłuchaniu się z pierwszą, główną płytą, chcąc wystawić jej mocną piątkę. Jednak później sięgnąłem po drugi krążek i...
Wciąż nie mogę zrozumieć jak coś, co miało być tylko bonusem może być... BEZBŁĘDNE. Próbowałem znaleźć jakieś wady drugiego CD, ale naprawdę nie jestem w stanie. Jeżeli czegokolwiek brakowało mi na podstawowej płycie to dostałem to na drugiej. Mamy agresję, jaja i moc na połamanym bicie Bob Aira w "Studio, scena, łóżko", letni luz i żywe instrumenty w "Z tym, co w sobie mam", niesamowity wspominkowy klimat w mocno flexxipowym "Głodzie Zwycięstwa", brudne, mroczne południe i świetnie wyważoną grę flow i głosem w "Białej lasce w kusej sukni z folii", hipnotyczne i porywające "Tam, gdzie chcę", emocjonalne i osobiste, lekko nasączone Kalifornią "Happy home"... Mamy tu praktycznie wszystko a próbując się do czegoś przyczepić jestem bezradny i bonusowemu CD jako odrębnemu dziełu po raz pierwszy w życiu musiałbym wystawić maksymalne 6/6. Dlatego też patrząc na dwupłytowe wydanie jako całość z czystym sumieniem wystawiam 5 z dużym plusem, zaznaczając, że zastanawiałem się nad jeszcze wyższą oceną. Może przy kolejnym solo przyjdzie pora na najwyższy możliwy poziom? A może po jakimś czasie uznam, że jednak byłem zbyt ostrożny i dla odmiany to mi zabrakło odwagi, by wreszcie sięgnąć po max? Czas pokaże, pewne jest na razie, że zabrać Mesowi tytuł płyty roku będzie nie lada wyzwaniem.
PS. Wiem, że sporymi fragmentami ta recenzja (szczególnie uwzględniając przedpremierowość) może wyglądać jak info promocyjne. Jednak za to wińcie Mesa, to samo napisałbym w każdych innych okolicznościach. Ostrzegam, że płyta może się nie podobać, gdy ktoś woli rzeczy stricte rapowe i jeśli nie jaraliście się "Zamachem" to bardzo możliwe, że i tym razem album nie trafi w wasz gust. Ciężko jednak odmówić mu wielkiej klasy, a drugie cd to prawdziwy majstersztyk, któremu nie umiem nic wytknąć. Dodanie go tylko do zamówień w sklepie Alkopoligamii miało być chyba pstryczkiem w nos tych, którzy postanowili nabyć materiał w innych miejscach niż bezpośrednio od chłopaków.
Wygraj płytę w konkursie
Strony