Przed przystąpieniem do przesłuchiwania tego albumu, upewnij się, że spełniasz choć jeden z dwóch wymienionych warunków: musisz mieć albo mocne serce i odporną psychikę, albo nie znać języka angielskiego. A najlepiej spełniać oba te warunki.
Po co? A bo "Season Of Da Siccness" to nie jest album normalny, oj nie, daleko mu do tego miana. Mam tu na myśli przede wszystkim sferę tekstową. Wersy typu "wyciągnę twoje flaki, po czym zjem je ze smakiem i popiję krwią" są na tym krążku na porządku dziennym. Ale co się dziwić - Brotha Lynch Hung to w końcu jeden z pionierów i głównych popularyzatorów (pod)gatunku rapu zwanego horrorcorem.
Zadebiutował już w 1993 roku epką "24 Deep", która choć większego rozgłosu nie uzyskała, była materiałem co najmniej porządnym. Wśród fanów horrorcore'u krążek ten uznawany jest nawet jako klasyk, delikatnie tylko mniejszy od powstałego dwa lata później "Season Of Da Siccness". I choć w przypadku tego pierwszego albumu fani zdecydowanie przesadzają, to jeśli chodzi o "Season..." - już nie tak bardzo. A nawet wcale.
Bo drugi krążek w karierze reprezentanta Sacramento (czy lepiej: Siccramento) to nie tylko godzina nawijania o ludzkich flakach czy gwałcie (upraszczam, oczywiście), ale i doskonała warstwa muzyczna, świetne flow gospodarza czy interesująca barwa głosu tegoż. No i ten klimat, ta otoczka, na którą składają się teksty i produkcja - po prostu majstersztyk. Warto wspomnieć, że za oba te aspekty odpowiada sam BLH. Okazuje się, że ten, ekhm, "niepozornie" wyglądający jegomość to nie tylko świetny raper, ale i uzdolniony producent odpowiadający za większość podkładów na swoich albumach, a także okazyjnie podrzucający swoje bity innym raperom - jak na przykład Masterowi P czy E-40.
"Season..." to longplay stosunkowo długi, w jego skład wchodzi dwanaście pełnych utwórów plus sześć skitów. Na szczęście, Hungowi udało się utrzymać całość na bardzo wysokim poziomie. Tak naprawdę żaden z tracków nie odstaje znacząco od reszty, a to przecież cecha, która wyróżnia najlepsze pozycje. Po 18sekundowym intrze z głośników wydobywają się soczyste dźwięki "Siccmade" z charakterystyczną nawijką i podkładem BHL'a. Już na samym początku otrzymujemy garść prawdziwego rapu. Kawałek pokazuje również, czego można spodziewać się po kolejnych - mocne bębny, mroczne tło, czasem jakieś piszczały, plus oczywiście teksty wyjęte wprost z kina grozy.
Każdy kolejny utwór być może przypomina w pewien sposób poprzednie, ale nie czujemy żadnej monotonii. W tym przypadku podobieństwo jest atutem - dzięki temu numery przechodzą między sobą płynnie. Można odczuć wrażenie, że słuchając muzyki... oglądamy film (skity też mają w tym swój udział). Że siedzimy przed ekranem kinowym, siorbiemy colę, wpieprzamy popcorn, będąc totalnie zafascynowanymi tym, co mamy okazję oglądać. Wciągamy się już od pierwszej sekundy projekcji. Mimo że wspomniany już "Siccmade" podnosi poprzeczkę bardzo wysoko, to praktycznie każdy kolejny utwór pokonuje podobną wysokość, a niektóre wzbijają się jeszcze wyżej ("Rest In Piss", "Locc 2 Da Brain").
Pisałem na początku, że warto spełniać pewne warunki. Brzmi to idiotycznie, ale - hej! - ileż to osób po obejrzeniu horroru nie może spać przez pół nocy? Ileż to osób dostawało zawału serca na projekcji (słyszałem o takich przypadkach, nie śmiejcie się)? Z "Season Of Da Siccness" jest podobnie. Albo i gorzej: w 1996 roku głośno było o 18-latku z Colorado, który zabił trzech swoich przyjaciół. Okazało się, że przed zabójstwem w kółko słuchał utworu "Locc 2 Da Brain" z wiadomej płyty. Tiaaaa.
Nie jestem fanem horrorów, nie wsłuchuję się maniakalnie w horrorcore, ale "Season Of Da Siccness" uwielbiam. Wniosek? Jest to widocznie album wszechstronny. Taki, który - mimo że mocno zagłębia się w swoją niszę - może urzec nawet tych fanów, którzy na codzień słuchają klimatów lżejszych. Fanów brzmień ze Wschodniego Wybrzeża, z Południa, a nawet tych lubujących się w rapie komercyjnym (wiem, bo robiłem małe badania). Wniosek z wniosku? Ano taki, że "Season..." to po prostu kawał dobrego, prawdziwego hip-hopu z West-Coastu. Dziwnego, bo dziwnego, ale cóż - każdemu nie dogodzisz.