Co się odwlecze to nie uciecze... Nie mogłem znaleźć czasu, żeby w spokoju i pełnym skupieniu, czyli tak jak lubię, sprawdzić sobie nowe dzieło Atmosphere. Nie jest to pełny, oficjalny album, a kolejna pozycja puszczona "w międzyczasie" tak jak chociażby bardzo udano "Leak At Will". Różnica polega na tym, że tym razem dostaliśmy dwanaście numerów, które trwają w sumie ponad czterdzieści minut.
Kiedy w studio spotykają się Ant i Slug wiadomo, że można oczekiwać pewnego poziomu, poniżej którego nie zdarza im się schodzić. Czasem ich eksperymenty są bardziej konwencjonalne, czasem mniej, ale zawsze potrafią zrobić coś co zaskoczy - jeśli nie nowymi pomysłami to efektownym odświeżeniem starych. Czy tak samo jest w przypadku "To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy"?
Pewnie, że tak. Trochę rozczarowałem się wymuszoną oszczędnością Anta na ostatniej płycie Brothera Ali, ale tutaj spisał się o niebo lepiej. Od ciągniętego przez piękną gitarową partię "The Major Leagues", przez oszczędne, oldschoolowe wręcz "Hope", industrialne "Commodites", soulfullowe "Freefallin'", aż po totalnie trippujące i wykręcone "Americarefull" cały czas tworzy coś co jest najzwyczajniej w Świecie ciekawe dla słuchacza. Po raz kolejny producent z Minneapollis udowadnia, że tylko to, że nie chce mu się wyglądać ze swojej konwencji w czujej się dobrze sprawia, że nie jest dużo sławniejszy i bogatszy. Jest w stanie ożywiać muzykę, czego najlepszym dowodem jest chyba przesączone przepięknym klimatem "Scalp" - najlepszy numer na albumie. Może zdarzyć się, że któraś z jego porąbanych jazd będzie dla was niestrawna, ale przy nim zawsze trzeba zakładać taką ewentualność.
Slug jak to Slug... Gorzekie piguły, zupełnie niecodzienne historie, trochę przekazu społecznego, a nawet historia pierwszej miłości. Nadal potrafi sprowadzić na ziemie autentyczną i trudną historią jak w "The Major Leagues"... Wciąż jest świeży. Nigdy nie miałem wrażenia, że jego pomysły się kończą, że wypada z formy czy, że coś zrobił na odpierdol. Na tym albumie parę razy jedynie psioczyłem, że coś nie płynie na niektórych dziwactwach Anta. Chemia między tymi panami jest bardzo istotna - słabszy bit producenta powoduje słabsze zwrotki i słabsze numery w efekcie. Niestety parę ich jest, choć płytę i tak przeważnie łyka się na raz.
Ogólny odbiór albumu? Świetny, z paroma zgrzytami, które skutecznie psują zabawę. Podejrzewam, że w przypadku takich albumów, odczucia każdego słuchacza będą inne, ale osobiście - wyrzuciłbym dwa-trzy tracki, zamienił jeszcze ze dwa i byłby poziom króciutkiego "Leak At Will", wobec którego postawiłem tylko jeden zarzut - długość trwania. Tutaj już tak wspaniale nie jest, chociaż wypada się cieszyć z każdej nowej porcji muzyki Atmo, tym bardziej, kiedy dostajemy parę takich perełek, że ciężko się nimi nie zachwycać. W mojej opinii album zasługuje na mocną czwórkę.