Devin The Dude to ksywka, która jednoznacznie kojarzy się z dobrze spędzonym czasem. Pełne, grube, relaksujące brzmienie, leniwe flow, znakomite wokalizy i teksty niezbyt zróżnicowane tematycznie, ale zawsze błyskotliwe i pasujące do chilloutu. "Suite 420" nie pasowało do tego opisu, ale co to zmienia? Devin zorientował się, że coś poszło nie tak i postanowił dostarczyć nam drugi album w przeciągu roku. Na okładce "Gotta Be Me" (zwróćcie uwagę na znaczenie tych słów) mr. Copelard pojawia się z bluntem, na tle "liquor store" czyli po swojemu... Czy ten klimat udało się zawrzeć na nowym albumie?
Pewnie. Devin jest postacią na tyle szczerą wobec samego siebie, że nie ma obaw o syndrom wieku średniego czy cokolwiek złego czego się spodziewaliście po jego nowych numerach. To wciąż ten sam koleś, który zapełnił nam tyle godzin swoimi poprzednimi albumami. Jest maksymalnie wyluzowany, sympatyczny, a jego przejarane przekminy zawsze są albo błyskotliwe, albo zabawne, albo po prostu fajnie leją się z głośnika. Nie ma możliwości, żeby przy tej muzyce złapał was zły nastrój.
Co ciekawe, a dla was być może zaskakujące po wstępie zapewniającym, że "Devin wrócił", brzmieniowo doczekaliśmy się zmiany. Na "Gotta Be Me" może posłuchać znacznie większej ilości sampli, czasami nawet wokalnych i dość znanych. Wypada to przyzwoicie, ale jednak zostawia lekkie poczucie "kiedy to już w końcu wejdzie ta zagrana, leniwa perełka z głębokim basem". I są. Jeśli nawet "Jus Coolin", "Gotta Be Me", "Gimme Some" czy "Ain't Going Nowhere" nie są grane, to brzmią jakby były. I to z wielkim smakiem. Płyta jest dosyć spójna muzycznie, ale też delikatnie sugeruje, że "stare", pełne brzmienie wciąż sprawdza się najlepiej i nie ma potrzeby, żeby je zmieniać.
Devin The Dude nie spoczął na laurach i wciąż próbuje kreować swoją muzykę nie bazując tylko na zgranych już patentach, a mimo to daje nam poczucie, że wciąż jest sobą i chce po prostu palić, poznawać nowe kobiety i robić muzykę... Skłamałbym mówiąc, że brzmi tak dobrze jak chociażby na dwóch pierwszych albumach, ale mimo to jestem pełen szacunku dla houstończyka. Wciąż potrafi robić hymny lenistwa i za to piątka z małym minusem. Fajny powrót po małej wpadce.